Dzień 14 Ieud - Poienile Izei - Rozavlea - Barsana - Budesti - Sapanta - Tokaj
Wstajemy wcześnie (jak na nas bardzo wcześnie) - umówiliśmy się z gospodarzami na śniadanie zanim oni wyjdą do pracy.
Korzystając z tego, że jest tak wcześnie, postanawiamy pójść do pobliskiego dolnego kościoła na nabożeństwo (chyba o 8.00 gdyby to kogoś interesowało) - to jedyna okazja żeby zobaczyć go w środku. Poza tym to kościół katolicki obrządku wschodniego więc dla nas także nowe doświadczenie o charakterze religijnym - podejrzewam, że we wsi musieliśmy wzbudzić niezłą sensację naszą bytnością na porannej mszy bo przyglądano nam się ze sporym zainteresowaniem...
Potem udajemy się w kierunku kościoła górnego - po drodze zaczyna grzmieć i lać. Szybko obchodzimy kościół, robimy kilka zdjęć:
i uciekamy do domu przebrać się (jesteśmy kompletnie przemoczeni) i jechać dalej.
Jedziemy do Poienile Izei (wcześniej mieliśmy w planach wrócić do Dragomiresti i Bogdan Voda ale ulewa i burza skutecznie nas zniechęciły).
Ciągle siąpi (czasem leje) i jest zimno. Podjeżdżamy pod sam kościół, znów rundka dookoła, kilka fotek i dalej w drogę.
Jedziemy do Rozavlea, po drodze czasem się wypogadza. Widoczki bardzo ładne:
Rozavlea. Jedyna cerkiew, którą udaje nam się zwiedzić w środku (poza dolnym kościołem w Ieud) - akurat trwają prace renowacyjne i ekipa zrobiła sobie przerwę (jeszcze światła nam ustawili
). W środku, na ścianach piękne (choć mocno nadszarpnięte zębem czasu) malowidła.
Pogoda nadal taka sobie. Kierunek - Barsana.
Tu najpierw jedziemy do nowego klasztoru. Jest absolutnie pięknie. Śliczne zabudowania, przepiękne otoczenie:
Postanawiamy jednak odwiedzić również stary kościół. Ponieważ dojechać do starego kościoła praktycznie się nie da (jest otoczony zabudowaniami) zostawiamy samochód we wsi i idziemy kawałek pod górkę. Kościół podobny do pozostałych, drewniany płotek, wokół cmentarz, cisza, spokój...
Wracamy do samochodu – kierunek Budesti. Droga taka sobie, trochę dziur, trochę szutru, trochę dobrego asfaltu, trochę wąsko, trochę kręto. Widoczki sielskie:
Jesteśmy na miejscu. Bez trudu znajdujemy dolny kościół z charakterystyczną wieżą:
Z relacji Kulki i Franza wiemy, że we wsi jest drugi tzw. górny kościół. Z relacji Franza wiemy również, że wjeżdżając do wsi od dołu trudno go znaleźć. Jednak próbujemy. Pod urzędem gminy znajdujemy mapę i lokalizujemy, w którą stronę należy iść. Na początku nie jest źle
dochodzimy do rozwidlenia dróg, na którym jest drogowskaz na górny kościół i informacja, że będzie za 500 m (kto powiedział, że trudno tam dotrzeć
). Idziemy, rozglądamy się dookoła i...lipa, przeszliśmy 500 m i nic...Nic to - jesteśmy w Rumunii - może tu mają inne poczucie odległości (w bardziej południowej Europie jest moim zdaniem inne poczucie czasu więc i inne poczucie odległości wcale by mnie nie zdziwiło i nie jest to żadna złośliwość ... ot urok poznawania nowych miejsc). Idziemy jeszcze jakiś kwadrans (czyli w sumie chyba przeszliśmy 1,5 km), mijamy mniej lub bardziej rozwalające się chaty (ta akurat z tych w lepszym stanie):
ale kościoła jak nie było, tak nie ma... Zaczyna siąpić, zrezygnowani zawracamy... tak ten kościół trudno odnaleźć ... poddajemy się...Wsiadamy do samochodu i jedziemy do Sapanty. Po drodze takie oto widoczki:
W tym miejscu moje małe przemyślenia nt. Maremureszu, które może nieco odbiegają od powszechnego zachwytu.
Podobało nam się (może bardziej mi niż mężowi - dla niego było za dużo tego samego). Drewniana zabudowa jest fantastyczna ale jeśli ktoś nie przepada za drewnem (albo nie w takich ilościach) to może poczuć znurzenie. Poza tym drewna i u nas dostatek - chyba większość południowych województw ma swoje szlaki architektury drewnianej(wiadomo - zagraniczne drewno ma swój urok i warto zobaczyć - ale my też mamy się czym pochwalić). Kościoły z zewnątrz są, moim zdaniem, powtarzalne jak również ich otoczenie - płotek, cmentarz... Plusem dla nas był kompletny brak turystów (faktem jest, że pogoda nie sprzyjała) - każdy obiekt zwiedzaliśmy sami. Szkoda jednak, że do kościołów nie da się wejść i są zamknięte na 4 spusty (a w środku podobno zazwyczaj jest ciekawie (i akurat wewnątrz każdy kościół jest inny - tak przynajmniej pisały przewodniki). Wielka szkoda bo chętnie zapłaciłabym parę leji za możliwość zwiedzania w środku (nawet za foto bym zapłaciła). Rzuciło nam się w oczy ogólne zaniedbanie (żeby nie powiedzieć syf) - w poszukiwaniu górnego kościoła w Budesti mieliśmy niezły slalom między końskimi i krowimi g..., że nie wspomnę o rurze z nieczystościami z gospodarstwa prosto do rynsztoka...Brak infrastruktury turystycznej w sensie jakaś miła knajpka, kawiarnia itp. - lubię przejść się po wiosce, usiąść gdzieś na miłą kawkę - pooglądać jak toczy się życie, coś zjeść - niestety nie było gdzie (a może słabo patrzyliśmy?). Wkradająca się tu i ówdzie niespójność architektoniczna - nowe budynki często są murowane a na starych drewnianych chatach często zamiast gontu zalega eternit albo blacha falista. Podejrzewam, że to kwestia kasy i tak jest taniej i łatwiej w utrzymaniu - szkoda, że "na górze" nikt nad tym nie myśli - nie wiem jakieś dotacje do tradycji czy cóś? Mam jednak nadzieję, że z Maramureszu uda się kiedyś zrobić taką turystyczną perełkę (dla mnie na razie to trochę zaśniedziałe srebro).
Po tej refleksji zapraszam do Sapanty. W Sapancie jak wiadomo jest cmentarz i to cmentarz wesoły (jest też drugi cmentarz - mniej wesoły i najwyższa na świecie drewniana wieża -; obie atrakcje odpuściliśmy). O cmentarzu wiele napisać się nie da za to można wiele pokazać - zapraszam:
Spacer po cmentarzu zakończony. Wsiadamy do samochodu i jedziemy w kierunku granicy węgierskiej. To znak, że wakacje nieuchronnie się kończą...
Dojeżdżamy do Satu Mare i pierwszy raz gubimy się na poważnie. Satu Mare jak wiadomo leży tuż przy węgierskiej granicy i patrząc na mapę wydawałoby się, że przejazd będzie prosty. Jako że była godzina mniej więcej 14-15, do przejechania ledwo 135 km (i to w większości po zdecydowanie lepszych węgierskich drogach) mój mąż wyraził głośno nadzieję, że chyba jeszcze jakąś piwniczkę w Tokaju nawiedzi...o święta naiwności
. Ale nie uprzedzajmy faktów. Jedziemy kierując się na oznaczenia "HU" albo "Petea". Wyjeżdżamy z miasta. Droga jak na międzynarodową trasę wiodącą do granicy trochę wąska i niezbyt równa ale trzyma się w rumuńskim standardzie więc nie wzbudza to w nas zaniepokojenia. Otuchy dodaje fakt, że za nami jedzie samochód na zagranicznych blachach (chyba holenderskich) - dedukujemy, że on też zmierza ku granicy. Pewne zaniepokojenie odczuwam kiedy mijamy jakiś drogowskaz, który być może mógłby się znaleźć na właściwej drodze ale wtedy powinien wskazywać nieco inny kierunek. Dzielę się moją obserwacją z kierowcą, który stwierdza że granica powinna być za około 2 km a jak nie będzie to zaczniemy się martwić. W tym miejscu w lusterkach zauważamy, że domniemany Holender zawraca. Za dwa kilometry owszem była ale jakaś wioska - odnajdujemy ją na mapie i dochodzimy do wniosku, że jak dalej pojedziemy w tym kierunku to raczej zbliżymy się do granicy ukraińskiej niż węgierskiej. Rzut oka na mapę - zawracamy i decydujemy, że jakimiś bocznymi drogami (bez dojeżdżania do Satu Mare) dojedziemy do granicy. Dość powiedzieć, że kierując się mapą i drogowskazami dojechaliśmy do miejscowości nomen omen Peles gdzie kontynuujemy podróż zgodnie ze znakami i kierunkiem geograficznym (gdzieś powinna być odbitka w lewo żeby dojechać do głównej drogi gdzie skręcimy w prawo) i dojeżdżamy do... pola kukurydzy
za tym polem na pewno są Węgry ale Karolinka to nie kombajn
w lewo jest co prawda droga ale również wygląda na taką co się w kukurydzy kończy. Zawracamy jakoś w tej kukurydzy i wkurzeni postanawiamy wrócić do Satu Mare. Po drodze dajemy Rumunii ostatnią szansę i skręcamy w drogę, która wydaje się być właściwą (aczkolwiek na naszej mapie jej nie ma) i...jest hip, hip hura
; dojeżdżamy do głównej drogi a stamtąd do granicy. Na wycieczkę po rumuńsko - węgierskim pograniczu tracimy jakieś 1,5h. O wizytowaniu piwniczek w Tokaju możemy zapomnieć. Próbowałam odtworzyć naszą drogę w GoogleMaps i wyszło mi coś takiego -
http://g.co/maps/3chtb
z tym, że: - z Lazari pojechaliśmy prosto na Peles (tą wąską szarą dróżką - ale asfaltowa) - tak kazały znaki, w Peles nie znaleźliśmy drogi w lewo i wylądowaliśmy w kukurydzy, wróciliśmy na drogę, którą przyjechaliśmy i daliśmy szansę drodze nr 194C (której na naszej mapie nie było). Próbuję Googla skłonić do takiego zapisu ale jest oporny i twierdzi, że tej szarej drogi nie ma (a jest i to w całkiem dobrym stanie).
I tu kończy się moja rumuńska droga ale dla porządku doprowadzę relację do końca czyli będzie coś niecoś o Węgrzech - kraju zazwyczaj tranzytowym - a szkoda bo całkiem ciekawym co sami właśnie odkryliśmy.
Przez Węgry jedzie się jako-tako, niestety w miejscowości Nyiregyhaza trafiamy na jakiś remont
tracimy prawie 45 min i w Tokaju jesteśmy po 19. Ze znalezieniem noclegu nie ma większego kłopotu, chociaż niektóre pensjonaty są już zamknięte na 4 spusty. Wyciągamy podróżne torby i idziemy na miasto coś zjeść. Jesteśmy głodni, masakrycznie głodni, nasz ostatni posiłek to były ciasteczka zakupione w sklepie w Budesti .... to był dawno, bardzo dawno. Nie bierzemy aparatu (potem będziemy żałować) ale nie mamy głowy do zdjęć - nasze myśli zaprząta jedna idea - JEŚĆ!! Byle szybciej. Na ryneczku lokalizujemy pizzerię - super
. Z super robi się do kitu kiedy kelnerka pokazuje nam, że są czynni do 20 (jest 19.45) i już nas nie obsłużą (
jak jestem głodna jestem bardzo
). Jeszcze kilka takich niespodzianek i jesteśmy zdrowo wkurzeni. Ostatnia szansa to knajpy nad rzeką - jest jedna otwarta do 22 - uff. Zamawiamy, czekamy i dostajemy - już nie pamiętam co ale pamiętam, że ciepłe to nie było (raczej z gatunku lekko chłodne) - nie mamy siły czekać na wymianę - zjadamy, płacimy i uciekamy. Dopiero z napełnionymi żołądkami dostrzegamy, że Tokaj nocą jest piękny (zdecydowanie piękniejszy niż za dnia) - szkoda, że nie wzięliśmy aparatu
.
CDN