Dziś skok o dwa, a właściwie trzy dni. I z góry uprzedzam - tym razem będzie dużo zdjęć. Pamiętajcie jednak, że ani wysokiej klasy sprzętem, ani umiejętnościami nie dysponuję, więc - jest jak jest.
W sobotę wypoczywaliśmy po podróży i troszkę tylko przespacerowaliśmy się po deptaku. Deptaka nie fotografowałam, ale łatwo go opisać: proszę szanownej wycieczki - po lewej plaża i konoby, środkiem asfalt, po prawej konoby. I tak prosto do fontanny. Wiecie, czego mi najbardziej brakowało w Tucepi? Cykad! Dla mnie to symbol wakacji, tymczasem tam, owszem były, ale tylko w jednym miejscu - idąc w stronę fontanny, po prawej jest zagrodzona duża, niezabudowana działka. I tam są. Tylko to jednak trochę głupio tak przez pół dnia stać pod płotem i się napawać...
Idąc deptakiem można jednak natknąć się na taki widok:
Zwracam uwagę na kuchenny recykling
W niedzielę doszłam do wniosku, że weekend to zmiana turnusów, więc nie powinno być dzikich tłumów do wjazdu na sv. Jure. Około godziny 11.00 zameldowaliśmy się w tym miejscu:
Wtedy też od pana z obsługi parku dowiedzieliśmy się, że do podobnych wniosków doszło pół Riviery z przyległościami. Kolejka do wjazdu na 2 godziny. Z uśmiechem zaprosił nas też do odwiedzenia parku skoro świt. I w ten sposób płynnie przechodzimy do poniedziałku
Budzik nastawiłam na godzinę 5.00. Zadzwonił. Zaspany ślubny błagalnie wytargował jeszcze 10 minut. W porządku i ani chwili dłużej. Mieliśmy trochę zwłoki, ale o tym za moment (chyba że zapomnę
). Ostatecznie o 6.55 ustawiliśmy się w kolejce. Przed nami były 3 samochody i po 10 minutach ruszyliśmy na spotkanie przygody.
Wąsko. Kręto. Fajnie! Po jakimś czasie pojawił się szyld agroturystyki.
Agroturystyka? Tu??? Nie zatrzymaliśmy się jednak, bo chcieliśmy sprawnie dotrzeć na szczyt. Po chwili przekonaliśmy się jednak, że agroturystyka była i to w dodatku licznie reprezentowana:
Zwracam uwagę, że agroturystyka hasała po górach radośnie, bez stresu i bez nadzoru, ale kto by się drobiazgami przejmował...
Rozglądając się bacznie dookoła...
... dotarliśmy do punktu widokowego Skywalk. Nie ukrywam, że musiałam się przemóc, żeby wejść na platformę. Na początku, ku szczerej radości mojego małżonka, odruchowo starałam się stawiać stopy w miejscu metalowych podpór. Umówmy się jednak, że po pierwsze poczucie bezpieczeństwa było całkowicie złudne, po wtóre - nadawałam się do Ministerstwa Dziwnych Kroków.
Najmłodsza w tym czasie nie puszczała poręczy i uprawiała krok posuwisty. Generalnie jednak po chwili emocje nieco puściły i zdrowy rozsądek wrócił na swoje miejsce (gdziekolwiek ono jest). I w tym momencie było już super.
W drodze powrotnej chcieliśmy się jeszcze raz zatrzymać przy platformie, ale nie było już takiej możliwości i obsługa parku pilnowała płynnego ruchu. Ruszyliśmy więc w dalszą drogę. Wąską, krętą, z mijankami i dodatkowymi emocjami. Jak się bowiem okazało, na dole mieliśmy w baku paliwa na 140 km. Trasa w jedną stronę liczy bodaj 23 km, więc luz. Niestety, nasza Halinka nieco się znarowiła i pod górę paliła jak rasowy smok, dzięki czemu mój mąż oczami wyobraźni widział już paski we wszystkich chorwackich mediach pt. "Nieodpowiedzialni Polacy zablokowali trasę na Biokovo".
Mijanek i cofania na trasie było sporo. Najciekawiej było na ostatnim podjeździe, a właściwie na ostatnim wirażu. Parking pod szczytem jest niewielki, więc ten ostatni etap to już wyższa logistyka - żeby zaparkować na górze, trzeba pozwolić zjechać innym. Żeby to pogodzić, na zakręcie musieliśmy się ustawić na złożonych lusterkach, wykorzystując każdy wolny centymetr. W sprawnym ułożeniu tych puzzli pomagał nam polski kierowca. Zadanie nie było proste, bo przed naszą maskę na górę usiłował wjechać transit (lub coś podobnego, generalnie niebieskie to było). Wyglądało to tak:
Na szczęście wszyscy się zmieścili, zadrapań nie było, przed nami szczyt!
Małżonek postanowił zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, w stylówce nawiązującej do aktualnej sytuacji...
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w słynnej już agroturystyce. Dziewczyny ganiały za końmi i osłami, my piliśmy na tarasie aromatyczną kawę i testowaliśmy lokalne sery. Polecam! Dochodziła godzina 10.00, więc pora na kawę idealna. W pewnym momencie moją uwagę zwróciło coś, co wisiało na ścianie tuż obok nart (zdjęcie z zajawki z zielonymi okiennicami). Szynka? Mąż uznał, że to niemożliwe, więc zapytaliśmy o to kelnera. Ten zaś z uśmiechem zaprosił nas do środka. Bingo!
Te suszyły się od roku.
Na dziś wystarczy
Ciąg dalszy tego dnia w kolejnej części opowieści. Zdradzę tylko, że tego dnia był jeszcze grill. Ktoś pamięta naszego ubiegłorocznego?
No właśnie...
P.S. Zapomniałam, że obiecałam mężowi, że o tym napiszę: otóż na trasie jest kilka fajnych miejsc piknikowych - zadaszone stoły i ławki. Więc jeśli pojedziecie, zabierzcie koniecznie prowiant na leniwy posiłek w pięknych okolicznościach przyrody!