Zdjęć apartamentu nie robiłam. Okazał się nieco mniejszy niż na zdjęciach, ale dramatu nie było. Kuchnia z dwoma osobnymi łóżkami, sypialnia i cudowny wynalazek: dwa balkony na różne strony świata. Na jednym była suszarnia, na drugim jadalnia. Nie ukrywam, że zanim wszystkie bagaże znalazły się w apartamencie, wpadłam w radosny szał dezynfekcji. Wypsikałam wszystko, co się dało, sponsorując przy tym hojnie rodzimy koncern naftowy (do dezynfekcji powierzchni płaskich ta mikstura nadaje się idealnie. I tylko do tego
). Unoszące się opary na dłuższą chwilę zatrzymały resztę familii na korytarzu, dzięki czemu mogłam się spokojnie rozejrzeć po włościach. Ogólnie bez większych zarzutów. Jedyny problem stanowiła kuchnia i jej wyposażenie, sugerujące wprost, że na obiad to zapraszamy na pizzę lub do konoby. Dwa garnki, cztery kubki, sześć talerzy, no szału nie było... Mężu najdroższy, kochany, jedyny: bardzo, ale to bardzo mi przykro - w Tucepi gotować nie będziemy. Tak straaasznie mi przykro...
(Możemy się umówić, że udowodniłam, że wiem, jak pisze się nazwę miejscowości i obecnie czuję się już zwolniona z dokładania literek spoza klawiatury? Za wyrozumiałość z góry i z dołu dziękuję!)Najjaśniejszym punktem apartamentu był niewielki balkon z widokiem na morze, na który pchały się gałęzie drzew oliwnych, rosnących licznie w ogrodzie. Na balkonie był duży, stabilny stół i krzesła (dużego, stabilnego stołu brakowało za to w kuchni), dzięki czemu wszystkie posiłki jedliśmy właśnie tam. Na sąsiednim balkonie po lewej stronie mieliśmy starsze, bardzo sympatyczne małżeństwo Czechów, z którymi miło nam się gawędziło, zachowując przy tym dystans społeczny
I teraz powinnam coś napisać o Pani Babci.
Otóż nasz dom zamieszkiwała rodzina wielopokoleniowa. Cały interes prowadziła pani w średnim wieku, jej ojciec zajmował się ogrodem i od rana obficie go podlewał (a było co!), zaś Pani Babcia... z wdziękiem zabawiała gości. Starsza pani spędzała sporo czasu pod balkonem, obok którego biegła ścieżka do naszej części domu. Ilekroć obok niej przechodziliśmy, uśmiechała się promiennie, radośnie machała i gromko pokrzykiwała:
- Rakiju?
Następnie napełniała kieliszki przygotowane już na stole, przy czym dla siebie tyko symbolicznie. Po dwóch dniach zastanawiałam się nad opracowaniem trasy alternatywnej do piekarni i na plażę, bo jednak bimber (nawet najlepszy) na przykład przed śniadaniem to jednak nie do końca dobry pomysł jest... Trzeciego dnia Pani Babcia skojarzyła, że jesteśmy imienniczkami, w dodatku jej wnuczka też tak ma na imię, w związku z czym zyskałam najlepsiejszą przyjaciółkę
Kolejnego z opresji ratował mnie Mąż, bo Pani Babcia zdybała mnie na ścieżce, zaciągnęła pod balkon i wymogła opowieść o losach rodziny do czwartego pokolenia włącznie. Żeby nie było wątpliwości: ja po chorwacku to tylko "hvala!" potrafię, Pani Babcia zaś poza językiem rodzimym żadnego innego nie znała. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Wtedy też poznałam wnuczki i prawnuki
Żeby nie było: uczciwie się przyznaję, że rękami i nogami się nie zapierałam, bo Pani Babcia była urocza i w gruncie rzeczy jej gościnność i wylewność (dosłownie i w przenośni) nie były uciążliwe.
Na koniec tej części opowieści dodam jeszcze tylko, że pierwszego dnia dotarliśmy też na plażę (daleko nie było, Kamena wąska jest
) i... przeżyliśmy szok! Tłum jak we Władysławowie, tylko parawanów brak (w sumie może i szkoda?). Oczywiście, wiedziałam, że pchamy się na Riwierę, ale przecież pandemia i te sprawy!
Najzabawniejsze przy tym, że wzdłuż głównego deptaka było mnóstwo ogłoszeń o wolnych pokojach, więc o pełnym obłożeniu miejscowości nie było mowy. I tego pełnego obłożenia na plaży nie wyobrażam sobie. Układ piętrowy? Rotacja??