napisał(a) jedrula » 19.11.2015 11:35
Etap pierwszy, szutrowy poszedł nieźle .. rozpędziłem się jeszcze na półwyspie i rach ciach byłem na zakręcie, tu musiałem zwolnić i na pierwszym biegu wbiłem się w strome zbocze cisnąc pedał gazu niemal w podłogę....
Wszystkich wkleiło w siedzenia , dziewczyny jak przed chwilą zwisały bezładnie w dół tak teraz nogi im dyndały w powietrzu...
było bardzo, bardzo stromo .. w bagażniku wszystko co nie było przymocowane zatrzymało się na tylnej szybie... zresztą widok przez nią nie był mi potrzebny bo widać przez nią było tylko dziurawą asfaltową dróżkę...
Czułem jak auto ledwo zipie , z moich 115 koni (wg instrukcji) zostało pewnie 80 i to ledwo żywych szkap...
pyr.... pyr .... pyr ... puf.... silnik zgasł....
"K@#$wa " - przemkło mi przez myśl i szybko zaciągnełem ręczny ...
Następne 10 sekund trwało wieki... napinająca się linka hamulca trzeszczała jak stare drzwi..
"K@#$@wa" - znów ta sama myśl...
... zanim auto na dobre się zatrzymało to cofnęło się jakieś 5-10 centymetrów... miałem wrażenie że spadniemy jak nic...
Staliśmy w pół drogi na pionowym wzniesieniu... zapadła grobowa cisza ....
...
To komiczne, że we własnym aucie czułem się jak w startującym wahadłowcu , przylepiony do fotela z rękami wyciągniętymi w niebo... żona z zaciśniętymi ustami i dłońmi nic nie powiedziała...
.... do tej pory nie wiem czy nie chciała mnie denerwować bardziej czy po prostu odebrało jej mowę...
Próbowałem szybko w myślach przećwiczyć kolejne kroki... wrzucić pierwszy bieg, sprzęgło, dużo gazu i powoli puszczać ręczny...
ok, jedziemy... odpalam auto i rura !
...
...
oprócz wszechobecnego smrodu palącego się sprzęgła innych efektów nie było... no może po za tym że znów cofnęliśmy się o kolejne 20 centymetrów...
Jeszcze nie sikałem w majtki ale w głowie już błądziły straszne myśli...
spróbowałem ponownie tym razem spokojniej z gazem...
efektem było pół metra w tył... i krzyk żony:
- K@#$wa ! - wysłowiła to co ja w myślach miałem co sekundę
- Co ty robisz ?!
...
Cholera co za głupie pytanie w nieodpowiednim momencie... "próbuje nas nie pozabijać" - miałem odpowiedzieć ale na głos dodałem:
- Spokojnie, sprawdzam tylko kiedy sprzęgło chwyci....
Kolejna próba cofnęła nas o dobry metr i z pewnością ktoś z naszej czwórki w tym momencie sikał...
...
- Wychodź... - krzyknąłem do żony... - Weź dzieci i wyjdź z auta...
- Co takiego !?
- Wyjdź , będzie lżejsze auto, spróbuje podjechać na ten placyk koło kościoła i po was zejdę - odpiąłem swój pas, wyciągnąłem portfel a z pod siedzenia wygrzebałem telefon
- Trzymaj - podałem żonie i portfel i telefon - Tak na wszelki wypadek - dodałem
- Wypadek ?! O czym ty do mnie mówisz ?! - jej blada i napięta mina wyrażała wszystko
"wypadek" to faktycznie głupie w tamtym momencie słowo ale po krótkiej dyskusji ściągnęła klapki i wyszła z auta....
... dobrze, że trzymała się klamki bo poleciałby by w dół jak nic... stromo jak cholera.. nie pamiętam żebym kiedykolwiek stał na czymś tak stromym w dodatku w aucie...
Miałem nieodparte uczucie że jak tylko wyjdę z auta by jej pomóc to ono odjedzie w dół jak nic... puściłem kierownicę , puściłem hamulec...
nic...
stoi...
Śpiącą Gabryśkę mama zawiesiła sobie na szyi a ja pomogłem ją przywiązać hustami do jej tłowia , Majka się przebudziła i związaliśmy jej rękę z mamy ręką ...
... i stały tak trochę pokracznie, trochę śmiesznie i trochę strasznie , ja kątem oka patrzyłem czy auto już samo nie zjeżdża a uszami nasłuchiwałem czy linka ręcznego nie trzeszczy i już pęka czy jeszcze nie...
Odprowadziłem je tak z 10 metrów na bok na takie bardziej płaskie miejsce i ruszyłem do atua...
Nie muszę dodawać jak wyglądała mina mojej małżonki, ona widziała mnie już na dole w rozbitym aucie... ja widziałem tylko przepaść pod nami ... spojrzałem jeszcze raz na nie...
"Boże jak się któraś potknie to będą się turlać w dół do wieczora....brrrryyy...."
Postanowiłem nie siłować się z tą górą tylko wziąć ją sposobem, odpaliłem auto, wrzuciłem wsteczny i na lusterkach zjechałem do tego płaskiego zakrętu... potem jedynka i but w podłogę, wszystkie 115 koni zafurczało, koła poboksowały i w galopie dojechałem jakieś 50 metrów wyżej niż wcześniej ...
przede mną nadal pozostawało około 100 z czego 30 w pionie .... masakra....
po drodze było kilka metrów płaskiego więc znów się cofnąłem, wyszedłem z auta i spuściłem z opon powietrze do polowy , prawie do kapcia ....
i znów, jedynka i rura do oporu.. tym razem mój czołg jak odmieniony rwał do przodu jak rakieta, chwile później zaparkowałem w miejscu dla autobusów mijając na centymetry stado nic sobie nie robiących kur
Wyszedłem z auta... gdzieś w oddali na dole widziałem trzy machające do mnie sylwetki....
...
"Żyją ! Hura! Żyją ! " - niemal biegiem leciałem na przełaj do moich kochanych pszczółek...
Ostatnio edytowano 19.11.2015 11:42 przez
jedrula, łącznie edytowano 1 raz