Następny dzień przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Na moje pytanie o plany na ten dzień odpowiedź żonki była tylko jedna:
- Opalanie. Nie po to jechałam tyle kilometrów by wrócić nieopalona jak z urlopu na Grenlandii.
- Będziemy tak się smażyć? A kiedy pojedziemy do Trogiru? - zapytałem.
- Póki jest słonecznie to wykorzystujmy słoneczko. Trogir nie ucieknie a do zwiedzania lepiej gdy nie ma upału. - odparła.
- Ok. W sumie masz rację. Wieczory są pochmurne więc z pogodą może być różnie. - powiedziałem bez przekonania.
Rogoznica wczesnym rankiem
I takim to sposobem kolejny dzień minął na opalaniu i kąpaniu się w krystalicznie czystej i bardzo słonej wodzie Jadranu. Na plaży luźno jak to przed sezonem. Wszyscy tu się już znają. My sąsiadujemy na plaży obok bardzo sympatycznego małżeństwa z Bratysławy. Zawsze miło nam się rozmawiało. Pomimo różnicy wieku dogadywaliśmy się jak kumple.
Młodzież w ramach relaksu urządziła sobie polowanie z trójzębem na ośmiornicę. Polowanie zostało zwieńczone sukcesem.
Upolowana ośmiornica. Na kolację jak znalazł.
Wieczorem zaczęły nadciągać lekkie chmurki i niebo nie było już w całości lazurowe. Nasze żołądki zaczęły domagać się surowców do pracy. Ale jak porzucić takie widowisko na morzu gdy wody Jadranu zmieniają swoją barwę wskutek zachodzącego słońca? W uszach słyszymy lekki szum morza przeplatany cykaniem cykad. Chyba tylko Jean-Michel Jarre może próbować stworzyć lepsze widowisko typu światło i dźwięk.
Niestety te nasze żołądki to też "cwane bestie" i nie dały za wygraną. Zwinęliśmy się z widowni "plaża Lozica" (nazwa może wskazywać na lożę ale były to raczej kamienne balkony ) i udaliśmy się ku centrum Rogoznicy by zaspokoić głód.
W sumie to według znaków w Rogoznicy to centum mieści się na wyspie za groblą ale rejon przy rondzie uznawaliśmy też jako centrum. W końcu przy rondzie mieściły się piekarnie, sklepy, bazar, bank, informacja turystyczna, restauracje itd.
Niespiesznym krokiem dotarliśmy do centrum (wg mojej mapy ). Na miejsce wieczornego posiłku wybraliśmy konobę (chor. restaurację) "Vala". Fajny tarasik z widokiem na marinę po prawej stronie i wzgórze (w tym "właściwym" centrum) po lewej stronie. A po środku woda Jadranu i cumujące łódki, łodzie, jachciki, jachty i inne wodne pojazdy. Niezłe miejsce na posiłek. Tak sobie siedzieliśmy podziwiając zatokę przy marinie słuchając w tle zagorzałej dyskusji miejscowych klientów. O czym rozmawiali nie wiem bo nie znam chorwackiego ale ta ich dysputa dodawała klimatu do całości obrazu. Do tego z głośników wydobywały się chorwackie piosenki. Po kilku kęsach pljeskavicy gdy już "zabiłem głoda" poczułem się jak w niebie. Pomyślałem sobie że czas mógłby się zatrzymać i mógłbym tak siedzieć w tym miejscu bez końca.
Czas jednak pokazał że muszę weryfikować swoje myśli bo czasami mają zamiar się spełnić. Mianowicie zaczęło trochę kropić. Chmur nie widać. Ale nic dziwnego bo już było ciemno. A z każdą chwilą zaczęło padać coraz bardziej, bardziej i bardziej... Markizy nad tarasem pod wpływem zacinającego deszczu i mocnego wiatru (wspomagającego deszcz) przestały pełnić funkcje ochronne więc obsługa rozpoczęła ewakuację obrusów i pozostałych stolikowych gadżetów. Po chwili biesiadujący obok Chorwaci także rozpoczęli ewakuację do sali wewnątrz lokalu. Jeszcze przez chwilę próbowaliśmy się nie poddawać i siedzieliśmy na zewnątrz. Jednak coraz silniejsza i coraz bardziej zacinająca z boku ulewa także zmusiła nas do wejścia wewnątrz restauracji. Tak sobie siedzieliśmy w środku czekając aż ulewa minie. Po dłuższym czekaniu nie zanosiło się nawet że ulewa chociażby nieco osłabnie. Zostaniemy tutaj na zawsze? Marzyłem sobie o zatrzymaniu czasu ale nie podczas ulewy i wewnątrz lokalu. Co robić? Do kwatery około kilometra. Żonka chciała iść ale próbowałem ją powstrzymać. Wolę jednak leżeć na plaży niż w łóżku łykając tabletki od przeziębienia.
Trzeba zadzwonić po taksówkę! Ale jak.? Telefony przecież leżą w szufladzie. Taki mamy zwyczaj że podczas urlopu nie nosimy z sobą telefonów. W tym przypadku to był błąd. Można było wziąść wyłączony żeby nie zakłócał spokojnego urlopu a w razie potrzeby włączyć. A potrzeba była. Jednak z pomocą przyszła kelnerka. Poproszona o zadzwonienie po taksówkę od razu wykręciła numer ze swojego telefonu po taxi.
- Dzwoni po "diabelskie taxi" - powiedziałem do zonki.
- Jak to po diabelskie?
- Bo jak zauważyłem to w Rogoznicy jest jedna taksówka ostatnie cyfry numeru telefonu to 666.
Niestety taxi było gdzieś w ruchu daleko od Rogoznicy i nie było chwilowo szans na transport. Z odsieczą przyszedł jednak słyszący rozmowę kelnerki szef konoby. Zaproponował nam odwiezienie. Nie pozostało nam nic innego jak skorzystać z oferty. Samo przebiegnięcie przez ulicę z konoby do zaparkowanego obok samochodu spowodowało całkowite przemoknięcie. Co by było gdybyśmy szli pieszo kilometr? Gripex czy inne świństwa?
Po chwili wylądowaliśmy pod naszym apartmanem. Nasz wybawca o mało się nie pogniewał gdy zapytałem go o koszt podróży. Ja znowu także chciałem się jakoś odwdzięczyć za okazaną pomoc. Doszliśmy w końcu do porozumienia. Stanęło na tym że będziemy się u niego stołować i wtedy będzie ok. Przybiliśmy "piątkę" i udaliśmy się do swoich azyli przeciwdeszczowych. My do pokoju a nasz "deszczowy wybawca" do swojej konoby.
Nadszedł kolejny poranek więc czas wybrać się do piekarni po pieczywo. Idąc sobie nabrzeżem w kierunku piekarni postanowiłem że w pierwszej kolejności pójdę na wzgórze mieszczące się w centrum Rogoznicy.
W Chorwacji bardzo często spotykałem się z tym, że na szczytach wzniesień budowane są kościoły. W Rogoznicy kościół jest nie na samym szczycie a lekko na jego zboczu. Za to był o dziwo otwarty. Bardzo często jest tak że kościoły są zamknięte gdy nie ma nabożeństwa. Tutaj było inaczej.
Na samym szczycie w sumie nie było nic szczególnego poza całkiem dobrze odrestaurowanym Fiatem i widokami na okolicę.
Spacerując po wzgórzu zobaczyłem że słoneczko pomimo wczesnej pory całkiem nieźle sobie poczyna. Czyli już domyślam się co będziemy dzisiaj robić. Znów plażowa nuda.
Wracając powolnym krokiem wstąpiłem jeszcze na bazar oraz do piekarni. Później wolnym krokiem udałem się na ulicę Hrvojeva gdzie mieściła się nasza kwatera i miejsce na spędzenie reszty dnia plażę Lozica.
Te płożące się roślinki tak mi się spodobały że wziąłem sobie kilka szczepek do domu. Bardzo szybko się przyjęły i mam teraz trochę Chorwacji w domowym ogródku. Szkoda tylko że nie znam nazwy tej roślinki.
Kolejny dzień zapowiadał się na równie słoneczny jak poprzednie. Znów plaża. Dzień prawie zupełnie taki sam jak poprzedni. Prawie, bo zaczęło wiać tak, że fale uderzając o przybrzeżne kamienie rozbryzgiwały się w górę niczym tryskające gejzery. Prawie, bo na następny dzień zaplanowaliśmy wyjazd do Trogiru. Nawet jakby było 40 stopni w cieniu.
Plaża Lozica