Cóż, nadszedł czas, żeby na Forum napisać coś więcej, niż tylko pseudoprześmiewcze komentarze do wypowiedzi innych forumowiczów.
Zainspirowany relacją franko, a także zaniepokojony nieubłaganym upływem czasu, który podstępnie i nieodwracalnie zaciera wspomnienia, piszę......
Jest rok 1974, starsi forumowicze wiedzą doskonale, w jakiej rzeczywistości żyliśmy, a młodszym nawet nie będę próbował tłumaczyć, bo wystarczyło mi prób (nie do końca, rzecz jasna, udanych )z własnymi pisklętami ( Tato, w całym Realu tylko ocet ?!).
Jakoś tak późną zimą na stole wylądowały mapy i obaj z bratem usłyszeliśmy od rodziców :
-W tym roku na wakacje jedziemy do Jugosławii.
Najpierw-niedowierzanie, a potem wrzask radości, no i, oczywiście, od razu chcieliśmy się pakować (jakieś atrapy masek do nurkowania i płetw, które kupowało się wtedy bodaj w Składnicy Harcerskiej).
Jakoś nas czcigodni rodziciele wyhamowali, tłumacząc, że do wyjazdu nieco czasu zostało i z pewnością zdążymy.
Potem-żmudne formalności, zdobywanie wkładek paszportowych, książeczek walutowych, promesy przydziału dewiz ( 130USD, jeśli dobrze pamiętam), a wszystko to na głowie biednej Mamy.
Czas dłużył się okrutnie, szczególnie, że miał to być pierwszy zagraniczny wyjazd i to nie do Czechosłowacji czy innego DDR, tylko od razu pełnia egzotyki-Jugosławia.
I do tego SAMOLOTEM !
Nadszedł wreszcie dzież wylotu, znajomy wiezie nas na lotnisko ,odprawiamy bagaże, dochodzimy do odprawy celno-paszportowej i ........moja podróż (wszystko na to wskazywało) dobiegła końca.
Dramat !!!
Moja książeczka walutowa została w domu !!!
Do odlotu niespełna godzina, nie ma mowy, żeby pojechać na Sadybę ( tam wtedy mieszkaliśmy), więc właściwie pogodziłem się z myślą, że tym razem Jugosławia nie dla mnie, że wracam do domu, że basen na Warszawiance, w najlepszym wypadku Zalesie Górne, że mi wszystko z detalami opowiedzą po powrocie....Eeeech, czarna rozpacz .
I wydarzył się CUD !!!
Pani Celniczka stwierdziła, że książeczkę podstemplujemy po przylocie (żeby udokumentować fakt wywozu dewiz, rok, przypominam, 1974 ) i lecę !!!
Autobus wiezie nas do poczciwego Iła-18 PLL LOT i startujemy.
Mój brat, nota bene (obecnie ) lotnik chwilą po starcie stwierdził - Mama, ja już nie chcę, ja wysiadam, ale udało się go jakoś uspokoić.
Po 3 godzinach lotu, pysznym śniadanku(ech, byli czasy, kiedy w samolotach karmili po królewsku), zaczęliśmy schodzić do lądowania , kabinę zalało słońce i po raz pierwszy ujrzałem Adriatyk w okolicach Splitu.
Jeszcze chwila i wylądowaliśmy. Drzwi się otwierają i z zewnątrz wpada ( po rześkim poranku w Warszawie ) tropikalne wręcz gorąco.
Witaj Jugosławio, witaj Przygodo.
CDN