napisał(a) Kir » 19.10.2010 11:18
Trochę cie może poprawię co do warunków podróży do Jugosławi, bo tak się składa że ja też pierwszy raz byłem w Jugosławi w 1975 roku, tyle że samochodem.
Może najpierw o warunkach krajowych: gdzieś właśnie koło lat 73-75 władza dość mocno poluzowała wydawanie paszportów nie mniej procedura była droga bo paszport kosztował dokładnych kwot nie pamiętam ale paszporty dla moich rodziców z wpisanymi do nich dziećmi kosztowały kwotę zbliżoną do połowy pensji matki, pracownika służby zdrowia. Drugie pół poszło na książeczki walutowe i wykup waluty. Wykup waluty to śmiesznie brzmi bo podczas pierwszego wyjazdu w tamtych latach można było kupić 10 dolarów albo popularniejszych w europie 20 DM. Do tego można było kupić waluty demoludów ale Jugosławia do nich nie należała. Tych demoludowych pieniędzy też nie było jakoś strasznie dużo, ale możliwość zakupu 10$ raz na 2 lata to było czyste przegięcie. ten limit był potem podniesiony do 110$ ale to już był koniec epoki Gierka. Dewizy sprzedawał detalicznie tylko 1 bank i był to dzisiejszy PKOSA
Wracając do paszportów: paszport był przechowywany w biurze paszportowym na milicji. Każde złożenie wniosku o paszport i jego odbiór było okazją do rozmowy z panią policjantką, czytaj SB. Mój ojciec po pierwszym kontakcie z biurem paszportowym już zawsze zabierał na takie rozmowy nas czyli dzieci. Mój młodszy brat miał za zadanie odwrócić uwagę a że potrafił nieźle ryczeć, jak się dało miał płakać. Albo puszczać bąki. W takich warunkach żadne rozmowy werbunkowe czy podobne nie miały sensu. Po powrocie z zagranicy paszport trzeba było w ciągu 7 dni zdać na komendzie. Gdy się nie zdało można było się z paszportem na jakiś czas pożegnać. Zwyczaje paszportowe nie dotyczyły wojskowych i lekarzy. Pierwszi mieli zakaz wyjazdy poza demoludy nawet 5 lat od skończenia kariery, z tego co wiem żołnierze łącznościowcy i kontroli przestrzeni powietrznej nie mogli opuszczać kraju w ogóle a poza demoludy mogli wyjechać dopiero po 10 lub 15 latach od końca służby.
Lekarze mogli wyjeżdżać dopiero po odpracowaniu iluś tam lat pracy, zazwyczaj w tym czasie lekarz miał już domek i prywatną praktykę i oni nie mieli powodów by pryskać z tego raju. Dobrze też było widziane gdy w kraju zostawało dziecko albo rodzice.
Samochód w połowie lat 70tych można było kupić albo na przydział albo za dewizy albo za bony albo z drugiej ręki. Jako że mój ojciec, inżynier i wynalazca właściciel kilkudziesięciu patentów był człowiekiem bardzo oszczędnym to jakoś udawało mu się kupić i utrzymać samochód (utrzymanie samochodu było bardzo drogie, nie było drogiego OC ale był dość duży podatek od środków transportu a benzyna w stosunku do pensji tez była dużo droższa niż dziś). Ojciec nigdy nie należał mimo nacisków do PZPR raczej przeciwnie omijał system jak się dało ale z powodu tych patentów zdarzało mu się jeździć za granicę, w tym do samej Moskwy. Nie byliśmy bogaci. Mieszkaliśmy w zwykłym, okropnym bloku z wielkiej płyty i żyło się raczej oszczędnie.
O tej Moskwie pisze nie bez powodów. O ile do wszystkich demoludów można było jeździć na tzw wkładkę paszportową do dowodu to wyjazd do ZSRR był możliwy tylko z wizą służbową albo na wycieczkę zorganizowaną albo tranzytem - gdy miało się wykupiona np imprezę w Bułgarii. ZSRR bardzo ściśle limitował i kontrolował obcokrajowców i to nie tylko Polaków. Gdy kilka lat później przed rokiem 80tym postanowiliśmy jadąc na wykupione wczasy w Bułgari, odwiedzić rodzinny Stanisławów (dziś Ivano-Frankivsk) to próba zboczenia z drogi skończyła się interwencją milicji. Z resztą jak wyglądał wtedy ZSRR to dziś trudno sobie wyobrazić. Droga z Przemyśla szeroka, 10, może 12metrów szerokości, równa i pusta, pobocza obsadzone krzakami żeby nic nie było widać, na każdym skrzyżowaniu wieża obserwacyjna podobna do tych w portach lotniczych, jeżeli jadący tranzytem samochód w określonym czasie nie minął kolejnej wieży wysyłane były patrole samochodowe.
Akurat na wiosnę trafiła się okazja kupna nowego fiata 125p z drugiej ręki, więc rodzina postanowiła ze tym razem wakacje będą Austria-Włochy-Jugosławia. Przygotowania do takiego wyjazdu były dość rujnujące i trwały wiele miesięcy. Wcześniej rodzice jeździli do Austrii niby w celach turystycznych "turystyka alpejska" ale wiadomo że jeździli tam trochę dorobić. Bo wycieczek do demoludów nie liczę - w NRD byliśmy na zakupach prawie co roku, do Czeskiego Cieszyna, czy na narty do Novego Mesta też często jeździliśmy
Lata 74-75 to nie jest okres octu na półkach sklepowych. W zasadzie wszystko można było dostać. Każda taka wycieczka to było jednak przygotowanie żywności w wekach bo konserwy były, ale były raczej okropne i trzeba było miesięcy żeby upolować coś lepszego np szynkę Krakus lub golonkę w 1.5 kg puszce. Było już chrupkie pieczywo, można było kupić pure ziemniaczane które stanowiło podstawę jedzenia na urlopie.
Największym problemem na takich wyjazdach była kasa. Dla nas wszystko było bardzo drogie. W sumie PRL był to taki obóz pracy, ludziom płacono niewiele w śmiesznej niewymienialnej z granicą walucie. Przy wyjeździe za granicę spisywano do deklaracji całe złoto (ilość wywożonego złota była ściśle limitowana), sprzęt fotograficzny (spisywano numery seryjne aparatów i obiektywów - pomyślcie gdzie dziś na waszym sprzęcie są te numery?). Był też limit na wywóz waluty, cos koło 120dolarów/osobę. Przy powrocie całe złoto, walutę trzeba wyło wpisać do deklaracji. Różnica w deklaracjach kończyła się cłem, podatkiem i ogólnie nic wesołego. Kontrole osobiste nie były rzadkością, sam jako dziecko przechodziłem je kilkakrotnie.
Oczywiście jeżeli nie dało się wywieźć pieniędzy to wywożono rzeczy na handelek. W Austri i Jugosławi zawsze nabywców znalazły ręczniki, koce, pościel, obrusy, nawet kuchenki gazowe i butle z gazem, także namioty części do fiata. Za forinty kupowało się dezodoranty Fa i inne kosmetyki które chętnie kupowali znajomi Austriacy już na normalną walutę.
Granice w tamtych czasach to było coś w co dzieci nie uwierzą jeszcze bardziej niż w ocet na półkach. W drodze na południe mijaliśmy granice - polsko-czechosłowacką czechosłowacko-austriacką, kolejne to już był lajcik. Najgorsza to była Rajka. Czasy oczekiwania w okolicy 12-24h. Na granicy często wybebesznie samochodu, czasem kanał, czasem rozkręcanie drzwi. Straż graniczna z długą bronią i psami. Sprawdzanie samych paszportów potrafiło trwać godzinę bo wyrywkowo dzwoni gdzieś czy wysyłali dane dalekopisem. Między Austrią a Czechosłowacja zasieki o wysokości 5-6m i pas zaoranej ziemi szerokości kilkuset metrów i znów zasieki z drutu kolczastego.
Ale z pozytywów o czymś co nam uratowało tyłki: mieliśmy książeczkę automobilklubu, coś co się wykupowało w pezetmocie, jakby książeczka z czekami podróżnymi w razie awarii czy wypadku można było tym opłacić naprawę a rozliczano to w Polsce. Nasz Fiat dokumentnie rozkraczył się na granicy Włochy-Jugosławia. Okazało się po kilku telefonach że możemy tym opłacić naprawę ( w tym hotel na 1 noc) i holowanie. Potem ta naprawę w wysokości ok 1 tyś dolarów w Polsce rozliczono na złotówki po kursie pośrednim pomiędzy kursem oficjalnym a czarnorykowym. Było to dużo pieniędzy ale nie zrujnowało nas. Normalnie to za 2tys $ kupowało się mieszkanie 2 pokojowe we Wrocławiu czy w Gliwicach
.... ech łza się w oku kręci