Ktoregoś wieczoru Cielo, tak nazywała się nasza pokojówka( była Hiszpanką ), chcąc odwdzięczyć się Mamie za polskie prezenty, zaprosiła nas do domu na kolację.
Długo zastanawiałem się nad faktem, w jaki sposób nienajlepiej, jak przypuszczałem, zarabiającą pokojówkę i jej męża, jak się okazało, robotnika w fabryce, stać na piękny, piętrowy dom, dwa samochody, wakacje ( sic ! ) dwa razy w roku i kształcenie dzieci.
Ot, zgniły, dekadencki kapitalizm.
Na kolację podano przeróżne potrawy, ale atrakcją wieczoru stała się, z pozoru najzwyklejsza w świecie, suszona szynka.
Pośrod apetycznie wyglądających, cieniutkich, że Kraków było widać, płatów szynki, coś się ruszało.
Bliższe oględziny utwierdziły mnie w pierwszym skojarzeniu, że są to....małe, białe robaczki ( Dudek miał wtedy 14 lat i z góry wykluczam Wasze insynuacje, że nie małe, a całkiem spore i nie robaczki, a myszy
).
Cielo musiała zauważyć naszą konsternację, bo natychmiast zaprowadziła nas na strych, gdzie suszyło się całe mnóstwo szynek.
Długo tłumaczyła nam meandry produkcji tych wspaniałości i doniosłą w tym procesie robaczków rolę.
Jednak zachowałem wstrzemięźliwość w jedzeniu.
Teraz, z perspektywy wielu lat, żałuję, bo nie sądzę, by było mi jeszcze dane jeść coć podobnie smacznego i wytwarzanego tak, jak w wiekach średnich.
Przypomniała mi się zabawna sytuacja z zakresu "fauna na obczyźnie".
Wieczór, jemy kolację na tarasie.
Wino leje się strumieniami.
W pewnym momencie na murku, znajdującym się w pewnej odległości od naszego stołu, widać ruch i kręcącą się sylwetkę bliżej nieokreślonego stworzonka.
Pojawiają się przeróżne domysły : kot ? mały pies ? szczur ? wiewiórka ?
W pewnym momencie nieco już "znieczulony" Stryj rzuca odważną hipotezę :
A może to jakieś zwierzątko ?!