Jesteśmy na granicy austriacko - włoskiej.
Włoski celnik wziął do łapy wszystkie podane mu dokumenty, a następnie poszedł sobie w siną dal.
Czekamy kwadrans, pół godziny, trzy kwadranse - nic.
Wreszcie się pojawił, władczym gestem ręki nakazał zjechać na prawą stronę ( w międzyczasie za nami stanęło kilka innych samochodów ), po czym....znowu odpłynął.
Cholera !
Mama poszła za celnikiem.
Celnik wyszedł ze swojego domku i kazał jej wracać do samochodu.
Koszmar, gorzej niż na węgierskiej granicy.
Coś jeszcze pokrzykiwał i gestykulował, więc dotarło do nas, że zaczęła się siesta.
Cóż, wola boska, siesta rzecz święta.
Wreszcie się pojawił, niosąc nasze dokumenty ( pojawiły się obawy, że ich więcej nie zobaczymy, a w tamtych czasach utrata np. paszportu to chyba była gorsza rzecz od pożaru ), wrzucił je niedbałym ruchem na deskę rozdzielczą, i dalej coś szwargocze.
O co chodzi?
Klepie w maskę samochodu, pokazujemy mu carta carburanta ( tak się chyba nazywał glejt na tańsze paliwo dla turystów ), a ten dalej jazgocze.
Nagle - Eureka !
Skubańcowi chodziło o Zieloną Kartę !!!
Kiedy tylko ją zobaczył, natychmiast podniósł szlaban i wrota do Włoch stanęły przed nami otworem.