Będzie krótko...i na temat.....Chorwacji oczywiście.
Powrócicie ze mną do przeszłości? Nie tak odległej znowu.
Dlaczego dopiero teraz? Otóż, dopiero teraz udało mi się zdobyć nieco zdjęć z tego wyjazdu, zdjęć które pieczołowicie odzyskiwałam z filmu. Taśm nagraliśmy chyba z 3, ale wówczas nie posiadaliśmy aparatu cyfrowego i zdjęć mamy 36 (słownie: trzydzieści sześć) czyli tyle i miał jeden firm. Mało, stanowczo za mało. Niestety jakość zdjęć z filmu jest lekko mówiąc kiepska, ale co tam, najważniejsze są wspomnienia.
Część zdjęć w tej relacji jest wyciągnięta z filmu nie najlepszej jakości więc są kiepskie, ale jak mówi stare przysłowie: lepszy rydz niż nic. Jeśli komuś się nie podobają - niech nie ogląda, siłą nikogo tu trzymać nie będę
2004 rok....to wówczas pokochałam Chorwację, to wówczas zostawiłam tam połowę swojego serca, to wówczas zdałam sobie sprawę, że w całym wielkim świecie jest jedno miejsce do którego chcę wracać, bez którego nie wyobrażam sobie wakacji, mój kawałek raju, moja odskocznia, mój azyl - Borje, mała rybacka wioska na Półwyspie Peljesac.
Dlaczego Borje? Wybór miejsca nie był przypadkowy, należał do Jacka, wówczas jeszcze nie mojego męża. Jego przyjaciele umożliwili nam pobyt tam. Kilkanaście lat temu, w czasie wakacji, zamieszkali w domu starej Bośniaczki Aidy Kulenovie. Aida żyła samotnie zmagając się z biedą i bolesnymi wspomnieniami. Wojna zabrała jej jedynego syna. Ewa z Jackiem zaprzyjaźnili się z Aidą, przyjeżdżali do Niej co rok, aż w końcu kupili od Aidy część domu. A mu dzięki ich uprzejmości możemy tam również spędzać wakacje.
Ten pierwszy wyjazd był bodajże najbardziej zwariowany ze wszystkich. Zaproponowaliśmy wówczas wyjazd naszym znajomym: Izie i Krzysztofowi. Dla nich, podobnie jak dla mnie, było to pierwsze spotkanie z Chorwacją. Jacek był tam już wcześniej kilkakrotnie.
Iza i Krzysztof byli właścicielami nietuzinkowego samochodu jakim był Trabant Nietuzinkowego bynajmniej nie z tego powodu, że to Trabant ale dlatego, że był nieźle ztiuningowany Silnik Polo, fantastyczny fioletowy kolor - robił wrażenie, oj robił. To nim właśnie pojechaliśmy w naszą pierwszą podróż w nieznane. Tak, tak, dobrze widzicie, pojechaliśmy ponad 1600 km w jedną stronę Trabantem
Nie bez obaw oczywiście, głównie z mojej strony. Jakoś nie miałam zaufania do samochodu zwanego przez mojego tatę: zemstą Honeckera No i jak się w to spakować? Zakupiliśmy boks na dach, plan zakładał spakowanie się w siatki, a nie torby. Jakoś nie mogłam tego ogarnąć. Ale udało się. Iza i Krzysztof przyjechali po nas, już spakowani w swoje bambetle, rozpoczęło się upychanie, przekładanie i znów upychanie. Uff, udało się. Jedziemy.
Nastroje znakomite, humory dopisują, w końcu wyruszamy w podróż marzeń.
Radość nie trwała długo. Pierwszy raz (tak, był niestety i kolejny) Trabi odmówił posłuszeństwa tuż przed Lesznem. Dla niezorientowanych to zaledwie 80 km od Poznania, który był początkiem naszej podróży.
Suuuuuper, świetnie się zaczyna. Nie powiem, to była długa chwila zwątpienia - co dalej? Panowie jednak szybko usuwają usterkę (jakiś wężyk) i nawet przez myśl im nie przychodzi, że rezygnujemy z wyjazdu. Jedziemy dalej. Na całe szczęście większa część podróży mija bez problemu.
Trabant osiąga prędkości dla mnie wprost nie do pojęcia, jak na taki samochód
Jak sobie teraz pomyślę, jakie to było nieodpowiedzialne i głupie ciarki mnie przechodzą. Ale fakt, zdziwienie innych kierowców było bezcenne
Z samochodem na szczęście nic złego się nie dzieje, droga mija spokojnie, szybko, sennie (choć spanie na 0,5 metrze kwadratowego do przyjemności nie należy:). Na dojeździe do granicy z Chorwacją grzęźniemy w mega gigantycznym korku. W zasadzie więcej stoimy niż się przesuwamy. I w tymże korku Trabi odmawia posłuszeństwa po raz drugi. Za wolno mu chyba było Na szczęście, i tym razem, udaje się go sprawnie naprawić, nie pamiętam już dokładnie, ale to chyba znów był ten sam wężyk. W ślimaczym tempie dobijamy do granicy. Tam jakieś poruszenie. Chorwacka telewizja nagrywa jakiś reportaż. Już chyba skończyli, kamera z ramienia, dźwiękowiec zwija mikrofon...i nagle....zobaczyli fioletowego trabanta. Kamera na ramię, mikrofon w dłoń i podbiegają do nas. Podchodzą do Krzysia i pytają go:
- Do you sapek English?
- Yes, of course!! Odpowiada dumnie Krzys
- Where are you going?
- To Croatia!!
- How long as you stand in a traffic jam??
- Two weekes!! Odpowiada z wielką dumą Krzyś
A my mało nie padłyśmy na zawał z tyłu. Two weeks?? Dwa tygodnie w korku?? Co On opowiada. Myślałam, że umrę ze wstydu. Gdyby z tyłu było więcej miejsca pewnie schowałabym się miedzy fotele Przez cały pobyt w Chorwacji bałam się, że puszczą to w jakimś dzienniku i Chorwaci będą nas wytykać ze śmiechem palcami. W końcu byliśmy dość charakterystyczni zważywszy na kolor samochodu. Na szczęście nic takiego nie zauważyłam. Albo nie zdążyli tego jeszcze puścić, albo Chorwaci mają dobre serca i nie nabijają się z turystów J W każdym bądź razie, historia była opowiadana później jeszcze wiele, wiele razy i było przy tym sporo śmiechu.