Z serii informacji dla namiotowców - osoby o słabszych nerwach proszę nie czytać.
Burza nad Madagaskarem...
Scena: pole namiotowe SUNCE położone wśród niewysokich drzew na skarpie nadmorskiej
kilka namiotów rozbitych pod drzewami na gliniasto-kamienistym podłożu, samochody ustawione wzdłuż namiotów,
nasz namiot to sześcioosobowe, duże igloo z dwoma komorami po przeciwnych stronach przedsionka.
Osoby dramatu: ja, moja żona, nasze dwie córki
Kilka osób na tym forum wie, że wcale nie boję się burzy jedna osoba nawet zna już skrót mojej opowieści (pozdrawiam Białystok
)
Już to gdzieś tutaj pisałem, że złożyliśmy tego wieczora nasz pawilon. Zużyłem również cały zapas mocnego sznurka kupionego zresztą kilka lat wcześniej z przeznaczeniem na dokładnie takie okazje... i wreszcie się przydał.
Przywiązałem sztywne elementy konstrukcji namiotu (maszty z włókna szklanego) do relingów samochodu oraz do cienkich słupków zabetonowanych w murku ogrodzenia.
Skontrolowałem śledzie mocujące podłogę i rozciągające namiot... szpilek używamy tylko do naciągów linek, które nie mają większego znaczenia strategicznego, gdyż zbyt łatwe są do wyciągnięcia z ziemi.
Wieczorem położyliśmy się spać z pewną niepewnością bo z różnych stron nawet trudnych do dokładnego określenia widać było poziome błyski na czarniejszym niż smoła niebie.
Tym razem w namiocie pojawiły się u mnie "pewne obawy"... i to nie chodziło o pioruny, bo znana mi od dziecka metoda przeliczania sekund pomiędzy błyskami a grzmotami dawała niezłe rezultaty - czyli znajdowaliśmy się około 8 km od oka cyklonu.
Najgorsze były jednak nagłe podmuchy wiatru i bardzo intensywny deszcz... zastanawiałem się czy jakaś trąba powietrzna nie zmiecie naszego namiotu razem z migdałowcem, pod którym byliśmy rozbici czy też bez niego...
Również oberwanie chmur nad doliną i naszym kempingiem gdzie byliśmy rozbici na wprost pochyłego, betonowego zjazdu, który zamieniał się w rwącą rzekę napawało mnie obawami...
W nocy po którymś z mocniejszych podmuchów była chwila, kiedy "kombinowałem" jakby żonę z dziećmi wpakować dla bezpieczeństwa do samochodu... ale lało okropnie a na tylnych siedzeniach były spakowane krzesła turystyczne... więc ewakuacja trwałaby zbyt długo...
Przed oczami przelatywały mi różne scenariusze ale o sobie raczej nie myślałem - w końcu jestem ubezpieczony na życie... i dodatkowo wykupiłem ubezpieczenie Voyager. Trochę się uspokoiłem, bo na szczęście przypomniałem sobie, że ponton umyliśmy i wysuszyliśmy wczoraj, był już spakowany do bagażnika...
Odszukałem moją latarkę i powolutku odsunąłem zamki błyskawiczne od naszej komory... świecę latarką i co widzę ? Nie jest dobrze
Pękł zamek przy głównym wejściu od namiotu... tylko dlaczego ?... ze zgrozą zauważyłem, że przez środek naszego przedsionka płynie mała rzeka błota... nie była to może jeszcze Neretwa ale niestety podmyła deski, na których spoziomowaliśmy naszą lodówkę
a w związku z tym, że w ostatnim dniu lodówka była już prawie pusta więc nasza Zanussi "spłynęła" razem z deskami rozrywając wejście do namiotu... szczęśliwym trafem kabel elektryczny od lodówki był gruby i solidny więc lodówka zatrzymała się tuż przed naszym igloo.
Wyjrzałem na zewnątrz namiotu i w nikłym świetle latarki a raczej chyba dzięki powtarzającym się często błyskawicom, przez strugi deszczu zauważyłem, że również w miejscu z którego dzień wcześniej zwinął swój namiot Robert spływająca strugami woda wymyła półmetrowej głębokości bruzdy... pomyślałem, że mieli szczęście że ich tu już nie ma.
Wróciłem do namiotu sprawdzam, czy woda nie dostała się do komory mieszkalnej... zrobiło się zimno i mokro... Obudziłem się zlany potem...
Ubrałem się w dres i zacząłem około 23:00 sprawdzać czy nas nie podtapia. Zajrzałem do dzieci a one obie klęczały w pozycji "na muzułmanina" jednak z głowami nie w kierunku Mekki ale w śpiworach...
Były przerażone ale już wtedy nawet nie "jęczały" - mówiły tylko, że wcześniej... z całych sił trzymały namiot żeby nie odfrunął...
Podzieliliśmy się z żoną tak, że ona poszła do komory dzieci a jedna z córek przyszła do naszej... na szczęście po północy wszystko minęło... rano wstało Słońce, było tylko znacznie chłodniej. Ocena strat po burzy dowiodła, że namiot był bardzo solidnie rozłożony... woda dostała się jedynie na podłogę przedsionka gdzie była po prostu wdmuchiwana przez mocny wiatr (ściekając ze ścian zewnętrznych). Na szczęście wszystkie urządzenia, lodówkę, półki i skłądaną skrzynkę z butami zawsze mamy kilka centymetrów nad podłogą więc nic nam nie zamokło...
Ale zamiast czekać do kolejnego dnia stwierdziliśmy zgodnie, że pakujemy się spokojnie od rana i wyjeżdżamy po obiedzie...
Pozdrawiam
Józek
P.S. Inspiracją do tego tesktu było wspomnienie niedoścignionej relacji Jacunia z "drogi na Hvar"