Pierwszego dnia w Bieszczadach świadomie odpuściliśmy same góry i skupiliśmy się na tym co w dolinach, gdyż wszystkie prognozy pogody zgodnie stwierdzały, że środa ma być najgorsza. Okazało się to słuszne, bo na szlakach za wiele nie zobaczylibyśmy.
Zatem teraz nadszedł czas na coś wyższego... jak już pisałem: koledzy z chatki w Łupkowie podwieźli nas aż do
przełęczy Wyżniańskiej (choć najpierw Eco kazał się wysadzić wcześniej, ale szybko spostrzegł pomyłkę).
Połonina Caryńska częściowo w słońcu, choć chmury ostro na nią napierają.
Eco wymyślił dziś trasę na
Małą i Wielką Rawkę, a potem zejście do Ustrzyk Górnych na piwo. Niestety, już teraz widać, że Rawki całe w fochu.
Na razie idziemy zjeść obiad do Bacówki. Architektura dziwnie znajoma
W środku przyjemnie. Dwa koty (jednego zauważyłem dopiero po zrobieniu zdjęcia) i smaczne (choć niezbyt tanie) jedzenie - porcji pierogów nie dałem rady całej opchnąć. Przychodzi też trochę turystów, ale mimo bliskości drogi nie mamy wrażenia stonkolandii.
Wychodząc przed schronisko spotykamy małżeństwo, które wczoraj przywiozło nas do Cisnej na stopa. I faceta, który właśnie zszedł z Rawek i nie pozostawia złudzeń: u góry mleko, piździ i wieje, zero szans na poprawę. Udaje mi się namówić Eco abyśmy jednak zmienili plany i uderzyli w drugą stronę - na Połoninę Caryńską. Ta co prawda też się zachmurzyła, lecz jednak to bliżej nam po drodze...
Gdzieś dalej nadal jest słońce, ale tutaj już nie ma szans.
Podejście pod Caryńską to ponoć tylko trochę lżej niż ściana płaczu pod Rawką. Marne pocieszenie, choć zawsze.
Im bliżej grani tym bardziej puchato. Widoki powalają.
Nie ma to jak być pierwszy raz w Biesach i zachwycać się panoramami
Na głównym szczycie Połoniny spotykamy grupę tatusiów z dziećmi, którzy właśnie zaczynają schodzić, my tymczasem siadamy trochę niżej, aby schować się przed silnym wiatrem. Co nam zostaje? Napić się Leżajska.
Ale, ale... czy to nie słońce?
Faktycznie, nad nami czasem przemknie kawałek niebieskiego nieba, a nawet żółta tarcza.
Podczas złażenia zaczyna się oczywiście przejaśniać, widać na sąsiednich pasmach walkę na śmierć i życie różnych żywiołów.
Pierwsze oznaki wiosny... czas szykować Zajączka!
Od tego przyglądania się okolicy zaliczam glebę - dobrze, że tylko jedną, bo śliskich miejsc jest masa. Mijamy ekipę tatusiów z dziećmi, którzy też wyszli późno na szlak, bo rano długo bolała ich głowa
Schodzimy do
Brzegów Górnych (kiedyś
Berehy Górne, Береги Горішні, ale nazwę zmieniono za komuny aby zatrzeć rusińskie korzenie). Jest tu cmentarz unicki, pamiątka po wyludnionej wsi, lecz w ciemnościach tylko go mijamy. Przy drodze dość duży parking, gdzie robimy sobie postój.
Z Połoniny Wetlińskiej schodzą dwie dziewczyny. Okazało się, że chcą dotrzeć do Ustrzyk Górnych jakimś stopem, tylko, że teraz mało co jeździ - to też torpeduje nasze plany, bo liczyliśmy na podwiezienie na przełęcz nad Brzegami Górnymi, skąd prowadzi najkrótszy szlak na górę. Radzimy dziewczynom aby poczekali na ekipę z dziećmi, która została z tyłu, a ponieważ ich samochody stoją na parkingu, to jest szansa, że gdzieś je podwiozą...
Sami zaczynamy wchodzić szlakiem czerwonym (GSB) na Wetlińską. Szlakowskaz wskazuje półtorej godziny, jesteśmy jednak tak zmęczeni, iż wydaje się to całą długą wiecznością...
Posuwamy się wolno. Bardzo wolno. Stajemy dosłownie co kilkadziesiąt metrów, czasem siadając i wyłączając czołówki. Dookoła niemal kompletna ciemność, czasem tylko bardzo daleko mignie jakieś światło samochodu na drodze... Pięknie i straszno.
Według mapy najgorsze podejście miało być nad granicą lasu - biorąc pod uwagę, że i wśród drzew niektóre etapy potrafią wykończyć (zwłaszcza pieprzone schody), to nie potrafię sobie wyobrazić co będzie wyżej! Kiedy w końcu wychodzimy na otwartą przestrzeń wita nas wiatr i skały... ostra wspinaczka w jednym miejscu i... słaba poświata, ewidentnie schroniska!
Wydawało nam się, że wleczemy się strasznie, a do
Chatki Puchatka docieramy niemal kwadrans przed czasem z tabliczki! Dla kogo więc jest tamte półtorej godziny, bo chyba wolniej pójść już nie szło??
Gdybyśmy jednak poszli na Rawki zgodnie z pierwotnym planem to jestem pewien, że już dzisiaj w to miejsce byśmy nie doszli!
W Chatce pełne obłożenie, dostajemy dwa ostatnie łóżka w osobnych pokojach. Pan z okienka proponuje posiłek czyli dwa rodzaje zupy za dychę... nie, dziękujemy. O cenach w tutejszym bufecie chodzą legendy, jesteśmy zaopatrzeni.
Kot Afolfek, sobowtór fuhrera
Liczymy na integrację z sąsiadami, lecz słabo to idzie - ekipa z dystryktu mławskiego wydaje się całkowicie zaabsorbowana grą w karty oraz dwiema dziewczynami, które poznali już na miejscu. Prawie siłą wlewamy im nasze napitki, aby w końcu coś się ruszyło i dopiero swojskie wino Eco zaczyna działać
W końcu siadamy razem. Chłopaki raz w roku spotykają się gdzieś w górach, zjeżdżając się z różnych stron świata. Jest nawet wenezuelski Alvaro
Teraz namówiły jedną z dziewczyn do gry w tysiąca i jednego z nich ta gra (i fakt porażki z kobietą) tak rozemocjonowała, że darł się na pół budynku.
Po 20-tej przychodzi pan z okienka i mówi, że zaraz wyłącza agregat. Ktoś z ekipy chce jeszcze kupić Leżajska, lecz nie ma już takiej możliwości, pan jest nieugięty. Prosimy zatem o dołożenia do kominka, jednak to też niemożliwe, gdyż drzewo jest... zamknięte w kuchni! Bardzo to dziwne, o ile kwestię napoju mogę zrozumieć, to sprawa pieca była mocno podejrzana!
Przy świeczkach siedzimy na rozmowach do 2-giej w nocy, co jakiś czas sprawdzając, jaka pogoda na dworze - a tam raz zachmurzenie kompletne, a raz bezchmurne niebo.
Będziemy widzieć wschód słońca czy nie? W czwartek go nie było... To pytanie cały czas dręczy mnie przed snem (dystrykt mławski ostrzegał, że straszliwie chrapią, lecz nie słyszałem prawie żadnych nieprzyjemnych dźwięków).
Wstaję rano za potrzebą, patrzę na zegarek, a to już 6.30... Wyglądam przez okno - chmury, ale co chwilę trochę je przewiewa. Co z tym wschodem??