Był rok 1986 w którym zacząłem wakacyjną przygodę z dzisiejszą Chorwacją. Kraj ten nazywał się Jugosławią, a "nasz" generał zaczął rodakom wydawać paszporty. Rodacy, jako naród we wszech miar obrotny, a nieśmierdzący złamanym groszem licznie ruszył zapakowanymi samochodzikami PRL-owskim towarem na południe i zachód Europy. Ja, jako nastolatek z ojcem, jego kolegą i synem zapragnęliśmy wyruszyć w drogę.
Ten pierwszy mój wyjazd za granicę był pouczający. Zaczęło się od wyjścia wału korbowego bokiem silnika w Polonezie ojca na moście Śląsko Dąbrowskim w Warszawie tuż przed wyjazdem. Na gwałt naprawy auta nie dało się wykonać, więc samochód został pożyczony od krewnych. W aucie jechało czterech facetów z bardzo małym zasobem jakiejkolwiek gotówki, lecz zapakowanym „ towarem” na sprzedaż, aby można było wrócić do ukochanej Ojczyzny.
Chyżne przekroczyliśmy za piwo Warka bez specjalnego trzepania. Zbliżała się noc i granica Węgiersko - Jugosłowiańska, trzeba było się gdzieś przespać, deszcz lał jak z cebra. Autem zjechaliśmy z drogi pod jakiś wiadukt i w nim usnęliśmy. Noc, cisza, lekka mgła i pada pytanie która godzina? Wuj odpowiada szósta, to jedziemy przecież na Istrię kawał drogi, a przejście graniczne otwierają właśnie od godziny szóstej rano. Jedziemy, żywego ducha nie widać, minęła z godzina jazdy. Dojechaliśmy do granicy, a tam cisza i spokój nic się nie odprawia? Która faktycznie jest godzina? Okazuje się ze trzecia nad ranem!
Jaka wybuchła awantura o nieumiejętne odczytanie godziny na zegarku, nawet wam nie będę opowiadał. Do szóstej rano pod szlabanem nikt w samochodzie nie zmrużył oka.
cdn. (jeśli oczywiście będą wasze chęci do czytania)