31 sierpnia 2009
Who is the third who walks always beside you?
When I count, there are only you and I together
But when I look ahead up the white road
There is always another one walking beside you
[T.S. Elliot - The Waste Land]
Budzę się przed świtem. Jaśniejące niebo jest pełne gwiazd. Próbuję obudzić Sebę, który coś tam odmrukuje i śpi dalej. Wywlekam dupsko z ciepłego śpiwora, wbijam nogi w lodowate i przemoknięte scarpy, zakładam zimnego niedosuszonego polara i zabieram się za filtrowanie stopionej przez noc wody. W międzyczasie podnosi się mgła. Seba też się podnosi.
Chmury gęstnieją, wschodzące słońce czasem się przez nie nieśmiało przebija. Znajomą trasą idziemy pod ścianę i przed dziewiątą wbijamy się w drogę. Obaj stwierdzamy, że bardzo nam się nie chce.
Czasem chmury się rozwiewają, po czym znowu zasnuwają dolinę. Ponad nimi wydaje się być czyste niebo. Szybko pokonujemy zdobyty już teren i na założonym wczoraj stanie szykujemy się do dalszego napierania. Mokra skała nie ułatwia zadania.
No to mam niezłą rozkminkę. Rozpoznanej wcześniej gładkiej płyty wprost nie pokonam. Mogę iść od razu ze stanu w górę - początek wygląda obiecująco, jednak wyżej nie będzie czego się łapać. Pozostaje czujny trawers w lewo z lekkim obniżeniem po drodze. Później trzeba będzie iść w górę. Zapowiada się niezłe przesztywnienie lin, ale jakoś trzeba będzie sobie z nim poradzić bo innej możliwości przejścia nie widzę.
Chroń stanowisko! - jak mantra brzmi mi w głowie. Trzeba sobie od razu coś założyć bo trawers jest czujny i jak walnę wahadło to całe obciążenie pójdzie na Sebę i na stan. Długo kombinuję, wychodzę kawałek, przy próbie wbicia łyżki płyta zamiast uspokajającego dzwonienia wydaje głuchy dźwięk i się ukrusza. Dupa.
Czujnie się giełgam do połowy trawersu, staję w miarę dobrze i w końcu wbijam sobie haka. Wpinam podwójnego ekspresa żeby uniknąć przesztywnienia. Na końcu trawersu dobrze siada mi kostka. Wpinam się w nią, wchodzę wyżej, biję następnego haka. V-ka nie wchodzi do końca, skracam ją pętlą, wracam żeby wyjąć poprzednią kostkę bo mi się zupełnie przesztywni. Wychodzę parę metrów nad haka i przewijam się w lewo. Będzie VI+ jak nic, na wilgotnej skale nie jest łatwo. Noga mi wpada w telegraf, trochę mi wybiera psychę, nie mam ochoty teraz dupnąć. Przewidująco założyłem se karabola z DMM-kami na szpejarkę na klatę, więc tylko szybko na oko dobieram rozmiar i wdupiam czwórkę w szczelinę. Siada aż miło, ma się to oko. Drżącą ręką wypinam ją z karabinka i szybko wpinam ekspresa i linę. Dla pewności metr wyżej wrzucam następną DMM-kę, ustawiam się lepiej i mogę spokojniej odetchnąć.
Kawałek wyżej znowu dobrze staję i wpieprzam porządnego haczora. Rynna siada jak się patrzy, jakby co musi wytrzymać wszystko bo wyżej wygląda jeszcze trudniej. Chwyty z lewej wydają się kruche, a po dotknięciu tylko potwierdzają moje przypuszczenia. Odrzucam na bok parę luźnych bajborów. Pozostaje jedna ostra jak brzytwa i mokra klama. Stopieńki na płycie też są mokre. Łapię klamę i próbuję na niej wyjść, jednak wyżej nie ma nic sensownego do złapania się. To co widzę jest ponad moim zasięgiem. Gdybym miał suchą skałę, linę z góry, albo przynajmniej nie był tak wysoko nad hakiem, to bym krzyknął
banzai! i zaryzykował wyjście. Przez kilka minut ustawiam się na różne sposoby i kombinuję. W końcu łapa mi się męczy i próbuję się opuścić do haka. Nawet nie wiem kiedy wyjeżdżają mi nogi. Coś jak bohater kreskówki, który zgodnie z prawami fizyki obowiązującymi w jego świecie zaczyna spadać dopiero gdy zda sobie sprawę że jest w powietrzu. Sekundę później krótkie szarpnięcie i wiszę ze trzy metry poniżej haka. Seba mnie wzorcowo wyłapał, chociaż nie zdążyłem nawet krzyknąć że lecę.
Oceniam straty. Lewa dłoń, która trzymała się ostrej klamy, mocno krwawi w paru miejscach. Dwa palce mam paskudnie rozcięte, ale poza tym nic mi nie jest. Znaczy jestem zdolny do akcji. Liżę rany, wypluwam krew, będzie dobrze. Nie każdy chwytający się brzytwy musi od razu utonąć.
Chwilę odpoczywam wisząc i uderzam ponownie, jednak nie widzę możliwości wyjścia nad brzytwę. Tym razem udaje mi się wrócić w sposób kontrolowany. Długo myślę co dalej. Z prawej widzę dobry odciąg na którym mógłbym wyjść wyżej. Próbuję się do niego wspiąć, jednak jestem już zrąbany a płyta jest mokra, więc nie jest to takie proste. Podchodzę wyżej, proszę Sebę o blok i odchylam się na maksa w prawo wisząc na haku. Pierdolę to, do AF dorzucę A0, nie jestem w skałkach tylko w wielkiej pieprzonej ścianie na pierwszym przejściu, jak się komuś nie podoba to niech se sam przyjedzie i poprawi styl. Łapię odciąga, ryzykując duże wahadło wychodzę wysoko na płytę na prawo od niego, łapię się klam powyżej i wracam w lewo na planowaną linię drogi. Ile jestem nad hakiem? Pięć, sześć metrów? Nie stoję zbyt pewnie, widzę jakąś szczelinę, odpinam karabola ze szpejem, wrzucam frienda, siada, wpinam się. Żyję.
Wchodzę jeszcze parę metrów łatwiejszym terenem na małą trawiastą półeczkę i motam stan. Seba długo walczy wybijając haki. Gdy do mnie dochodzi, stwierdzam że z tym wyciągiem walczyliśmy ponad trzy godziny. Robi się późno, a nad nami następny nieciekawy wyciąg, chociaż na pewno łatwiejszy niż ostatni. A miało być tak pięknie, góra trzy wyciągi, nie więcej niż piątkowe. Ten ostatni miał jak dla nas VII-, jakby go zrobić czysto to pewnie nawet będzie pełna siódemka.
Kolejny wyciąg to solidna piątka, w dodatku jebutnie rzęchowata. Łoję ostrożnie do góry, zakładając możliwie długie przeloty, mimo to liny się przesztywniają i pod koniec ich ciągnięcie wymaga sporej siły. Na dogodnej półce zakładam stan. Pociągnąłem jakieś 25 metrów, szkoda, miało być dłużej. Nad nami faluje morze rzęchu. Czy następny wyciąg będzie już ostatni? Czy ta kurewska ściana nie ma końca?
Jeśli tamten wyciąg był kruchy, to następny bije wszelkie rekordy rzęchowatości. Już nie idę tak żeby było najłatwiej, tylko żeby mieć po drodze jak najmniej luźnych bajborów, a i tak muszę uważać żeby Sebie czegoś nie zwalić na głowę. Krzyczę mu żeby uważał i odrzucam parę kamieni daleko na bok, brudząc sobie pochlastaną łapę zapleśniałą ziemią i chęchem. Mam nadzieję, że mi się przez to jakiś syf nie wda. Ciągnę na ukos w lewo, znowu walcząc z przesztywnieniem. Zakładam stan na trawiastej półeczce. Dalej prosto w górę wydaje się już łatwo. Droga do grani szczytowej chyba jest otwarta. Seba poniżej stanu zostawia haka, który mi wyjątkowo dobrze siadł i nie chce się dać wybić.
Swoją drogą gość ma psychę jak lew. Pierwszy raz jest w takiej ścianie, już tyle przeszliśmy, a on nawet nie mrugnął. Jakby dobrze pomyśleć to sam chyba czegoś takiego też jeszcze nie łoiłem.
Ciągnę pełne 50 metrów łatwym już skalno-trawiastym terenem, z rzadka bardziej dla formalności wrzucając przeloty. Kiedy siedzę asekurując Sebę, na skale kilka metrów ode mnie siada mały kolorowy ptaszek, który towarzyszył mi już wcześniej. To jeden z nielicznych szczegółów z otaczającego świata które rejestruję w świadomości. Od jakiegoś czasu jestem w swoim świecie, jak w tunelu, robiąc tylko to co trzeba żeby wydostać się na górę. Czasem mam odczucie że jesteśmy w zespole trójkowym, że jeszcze ktoś z nami jest, ale przyjmuję to tak naturalnie że się nad tym nie zastanawiam, by po chwili zwalić ten objaw na psychiczne i fizyczne zmęczenie. Seba dochodzi do stanu, wyrywając mnie z tej fazy bluzganiem na wszechobecny rzęch.
Ostatni krótki wyciąg jest już zupełnie łatwy, chociaż też bardzo kruchy. Właściwie można by się już rozwiązać, ale jeszcze tego nie robimy. Wychodzimy na przełączkę w grani szczytowej. Chmura się rozwiewa i widzimy jakiego mamy fuksa. Kilkadziesiąt metrów łatwą granią w prawo jest najwyższy punkt. Wierzchołek po lewej, który z dołu wydawał się wyższy, naprawdę jest sporo niższy. I całe szczęście, bo grań która do niego prowadzi jest totalnie zwietrzała, nie wiadomo jak się w ogóle trzyma kupy, wygląda jakby najlżejszy podmuch wiatru ją mógł rozsypać na drobne kamyki. Przejście kilkudziesięciu metrów czegoś takiego by graniczyło z samobójstwem. Na szczęście nie musimy tam iść. Mamy jednak inny problem. Zrobiło się już po szóstej. Zostawiamy liny i większość szpeju na przełączce i idziemy granią na pik.
Nie ma kopczyka, nie ma żadnego innego śladu człowieka. Krótkie gratulacje i ogromna radość. W końcu codziennie się nie znajduje niezdobytej góry w Europie, nie mówiąc o wejściu na nią! Seba kręci film aparatem. Maja Jezerce chowa się w chmurach, wszystkie szczyty w najbliższej okolicy są niższe z wyjątkiem Maja Shnikut po przeciwnej stronie doliny Stani Koprishtit, gdzie w zeszłym roku byliśmy z Tomkiem. Stara wojskowa mapa pokazuje wysokość naszej góry 2466 m. U podstawy ściany ustawiłem wysokościomierz w zegarku na wartość zmierzoną tam rok wcześniej Garminem Azry, 2380 m. Teraz pokazuje 2540 m. To już wiemy dlaczego nasza droga wydawała się nie mieć końca. Ściana jest prawie dwa razy wyższa niż myśleliśmy.
Stawiamy kamienny kopczyk i robimy sobie samowyzwalaczem zdjęcia z flagą. W plastikowej butelce zostawiamy na kartce wiadomość o szczegółach naszego wejścia. Zachodzące słońce świeci prosto na chmurę okrywającą niższy, wschodni wierzchołek, dzięki czemu mamy okazję zobaczyć wspaniałe widmo Brockenu.
Wracamy na przełęcz, zakładamy szpej, zakładam zjazd z haka. Wygląda że siedzi dobrze, jednak ledwo obciążam liny... bęc i siedzę na dupie. Hak wyleciał. Całe szczęście że teraz, jak jeszcze jestem na połogim, kilkanaście metrów dalej i bym pofrunął w czeluść razem z linami... Następne stany zjazdowe będą musiały być z pętli na dobrym bloku albo co najmniej z dwóch solidnych haków. Może i mam siedem żyć, ale rzyć tylko jedną i muszę ją chronić.
Pierwsze połogie dwadzieścia metrów, zamiast na nowo zakładać zjazd, ostrożnie schodzimy. Obok naszego przedostatniego stanu znajduję duży solidny blok, na który daje się założyć taśmę. Dobra jest, przynajmniej tu nie będziemy tracić cennych haków. Kiedy rzucamy linę do zjazdu, słońce jeszcze na chwilę wyłania się spod chmur, po czym na dobre zachodzi za horyzont.
Postanawiamy zjeżdżać linią naszej drogi i w miarę możliwości używać do zjazdów haków które zostawiliśmy na stanowiskach. Udaje mi się dojechać do kolejnego stanu. Dobijam jeszcze haka dla jego wzmocnienia. Po chwili dojeżdża Seba. Próbujemy ściągnąć liny - są zablokowane. Trzeba będzie wyjść jeszcze raz do góry żeby je odczepić. Robi się coraz ciemniej. Zjazdy w ciemności, nawet z czołówkami, byłyby zbyt niebezpieczne. Nie tylko jest krucho, ale i trudno by było znaleźć kolejne stanowiska ze względu na skomplikowaną linię przebiegu drogi. Powoli oswajamy się z myślą, że zostajemy na ścianie do rana.
Czujnie wychodzę na prusie po rzęchu do góry. Za przełamaniem terenu lina już chodzi. Po prostu będzie trzeba rano rozbić ten zjazd na dwa. Już w prawie zupełnej ciemności znajduję w miarę wygodną trawiastą półeczkę, wbijam dwa haki żeby założyć auto i szykuję się do spędzenia tutaj nocy. Seba podchodzi i instaluje się na półce niżej, oprócz liny przyaucając się do frienda.
Księżyc jasno świeci, ale niestety po drugiej strony naszej góry, tak że my jesteśmy w cieniu. Na górach po przeciwnej stronie doliny widać wielki czarny cień Maja Lagojvet i jasne światło ponad nim. Zastanawiamy się, czy przed świtem to światło dojdzie do nas. Wtedy byłby cień szansy na wcześniejsze rozpoczęcie zjazdów...
Fot. Seba i Kamil
Słowniczek terminów wspinaczkowych