29 sierpnia 2009
Kto rano wstaje, temu leje jak z cebra.
[Stare przysłowie pszczół]
Po takim dniu jak wczoraj nie udaje się nam wcześnie wstać. Trochę szkoda, bo lampa aż miło. Prognoza zapowiadała pogodny dzień i deszczową noc...
Po niecałej godzinie od wyruszenia jesteśmy pod ścianą, której widok znam do bólu. Długo myślimy w którym miejscu się wbić. Rozważam komin, ale kominy mają to do siebie że są mokre i śliskie i zbierają spadające kamienie jak lejek. Seba się skłania do miejsca mojej zeszłorocznej próby, które mu właśnie pokazałem. Mi się jednak bardziej podoba kawałek ściany trochę w prawo od tego miejsca, z łatwiejszym początkiem, przedzielony półkami nad pierwszym wyciągiem. Z półek wydaje się być mniej łojenia do grani szczytowej bo wyżej teren się wypłaszcza. Udaje mi się go przekonać i tam napieramy.
Zauważam że mi pękła i się odkleiła podeszwa z prawego buta. W końcu stare styrane trupy już mi kilkanaście lat wiernie służą. Za pomocą szpikulca w scyzoryku i repa dokonuję prowizorycznej szewskiej naprawy, która wytrzyma do końca wyjazdu. Przypomina mi się nasza rozmowa z Davidem o "wywiertce" i "korkotahu" sprzed czterech lat, kiedy moim korkociągiem naprawiał swojego buta.
Samo przygotowanie i założenie na siebie ton szpeju zajmuje nam dłuższy czas. Wiążemy się obiema linami. Zakładam stan z haka i frienda i wbijam się w pierwszy wyciąg. W związku z większym doświadczeniem w tego rodzaju specyficznym, "tatrzańskim" łojeniu i operowaniu szpejem chyba całe prowadzenie przypadnie mnie, chociaż dzięki częstym wizytom w skałach i na ściance Seba jest pewnie w lepszej formie ode mnie, a i w Alpach też więcej bywał. Łatwym, dobrze urzeźbionym, trójkowym terenem wychodzę na półkę, wyciągając pełne 50 metrów. Seba musi wypiąć dolny stan, żebym mógł dojść do dobrego miejsca do założenia górnego.
Dostrzegam dogodne miejsce na następny stan. Kolejny wyciąg to będzie właściwie przejście półkami i kilka metrów wspięcia się do tamtego miejsca. Schody zaczną się dopiero później bo powyżej straszy gładka płyta. Jednak po najwyżej kilkunastu metrach trudności dalsza droga wygląda dużo łatwiej. Gdyby uderzać zupełnie na prawo, byłoby jeszcze mniej łojenia. Tam niżej się zaczynają podszczytowe trawy, jednak dojście do nich wygląda rzęchowato, a i same trawy też są strome i stąd się wydają parszywe. Trzeba więc będzie rozkminić przejście płytą.
Seba do mnie dochodzi wyciągając przeloty, po czym ja wychodzę na miejsce drugiego stanu. Wbijam dwa haki i się przyaucam. Podczas gdy Seba łoi, szybko nadchodzi chmura. Nad Grbają jest już zupełnie szaroczarno, widzimy pierwsze błyskawice i słyszymy grzmoty. Chwilę myślimy i decydujemy się spieprzać.
Mamy dylemat czy zabierać liny i mieć je suche na jutro, czy też zostawić je na pewne zmoknięcie, ale za to zapewnić sobie szybkie pokonanie początku drogi. Wybieramy to drugie rozwiązanie. Zjeżdżamy króciutki kawałek na półki zostawiając górny stan gotowy na dalszą akcję. Liny ściągamy, żeby je rzucić podwójnie na zjazd do podstawy ściany. Zostaną tu do jutra.
Kiedy już po zjechaniu składamy szpej pod ścianą i zbieramy się do zejścia, spadają pierwsze krople deszczu. Chwilę później zaczyna naprawdę ostro prać, a deszcz przechodzi w grad. Do namiotu dochodzimy już nieco zmoczeni, ale prawdziwe piekło deszczu, gradu i błyskawic rozpętuje się dopiero gdy już siedzimy bezpiecznie w namiocie. To że zaspaliśmy to było szczęście w nieszczęściu. W przeciwnym razie dupówa by nas dorwała gdzieś wyżej w trudnościach ściany, skąd ucieczka by była dużo poważniejszym wyzwaniem. Kto rano wstaje...
Po ponad godzinie syf przechodzi i nawet wychodzi słońce. Jak już nie będzie padać to do jutra rana może ściana trochę wyschnie, mimo swojej północnej wystawy. Perspektywa pójścia do Stani Koprishtit i łojenia tamtejszych celów się oddala, jutro dalej oblegamy Maja Lagojvet.
Na kolację Seba gotuje potężną porcję kuskusu z salami, papryką i pomidorami. Wniesiona woda w petach się powoli kończy, musimy zacząć pić gliździankę ze stopionego śniegu. Nabijam na noc trzy pełne menażki z pobliskiego pola śnieżnego. Jest o wiele większe niż rok temu, dzięki czemu robaczki i skalny pył są w nim bardziej rozcieńczone. Filtrowanie przez gazę jest jednak konieczne, a patent Seby z lejkiem wyciętym z peta z filtrem z gazy zdaje egzamin na piątkę. Tabletek do oczyszczania wody nie braliśmy, bo udało mi się przekonać Sebę że jak w zeszłym roku mnie i Typa nie dorwała Klątwa Gór Przeklętych, to i teraz nic nam nie grozi.
Do wieczora pogoda wytrzymuje. Jednak godzinę po zaśnięciu budzi nas deszcz walący o namiot. Spektakl ulewy i piorunów trwa dobre dwie godziny, niszcząc nasze nadzieje na suchą skałę jutro rano. Nie ma sensu się za wcześnie zrywać, bo kto rano wstaje...
30 sierpnia 2009
Człowiek mokry jest głupszy, niż człowiek suchy.
[Andrzej Wilczkowski - Miejsce przy stole]
O szóstej wychylam głowę z namiotu. Dupówa przeszła, jest całkiem znośnie. Nasza góra jednak jest zapewne mokra, więc nie ma się co śpieszyć. Śpimy jeszcze dwie godziny. Z dołu znowu podchodzą ciężkie chmury.
Po podejściu pod ścianę widzimy, że zgodnie z przewidywaniami na skale jest dużo wody, a dolną część liny można wyżymać. Jednak szybko we mgle robimy na prusikach zaporęczowany wyciąg, ściągając liny po wejściu, i szybko łoimy następny, łatwy i krótki wyciąg. Kiedy wiążemy się na górnym stanie, chmury gęstnieją i zaczyna mżyć.
Wbijam się w kolejny wyciąg i urabiam kilka metrów mokrego i śliskiego piątkowego terenu, gęsto się asekurując. Deszcz przechodzi w zlewę. Walczę jeszcze trochę i zakładam solidny stan z dwóch haków i kości, który mam nadzieję jutro posłuży nam za bazę wypadową do ataku na najtrudniejszy kawałek ściany. W końcu to będzie nasza ostatnia szansa. Rzucam zjazd z pojedyńczej liny na półki. Mówię żebyśmy nawzajem uważali na swoje błędy, bo jak napisał klasyk wspinaczkowej literatury, człowiek mokry jest głupszy, niż człowiek suchy.
Lina zostaje, drugą tak samo pojedyńczo rzucamy na dolny wyciąg. Zjazd do podstawy ściany to już prawdziwy kanioning. Z nieba pierze żabami, wapiennymi rynnami walą wodospady, wyciskana przez prusika i płytkę nasiąknięta lina dodatkowo chlusta wodą, która wlewa mi się do rękawów goreteksa.
Dupówa zaczyna powoli przechodzić dopiero kiedy jesteśmy przy namiocie. Ciężkie chmury jednak ciągle wiszą, jest zimno i powietrze jest wilgotne. Nie mamy suchych ubrań i butów, rozkładamy goreteksy na kamieniach, rękawy mojego polara można wyżymać bo w czasie zjazdu nalała się do nich woda. W tej pogodzie nic nie wyschnie. Tak czy inaczej, jutro albo uderzamy do decydującej szarży, albo idziemy ściągnąć liny i szpej, bo czas i zapasy żarcia nam się kończą. Właściwie to atak szczytowy był przewidziany najpóźniej na dziś, jutro mieliśmy już spokojnie zejść do Grbaji.
Fot. Seba i Kamil
Słowniczek terminów wspinaczkowych