2 VI sobota. Częstochowa Salzburg.
Przed godziną siedemnastą jestem już na kempingu w Salzburgu. Rozpakowuję się i rozbijam namiot. Do dyspozycji mam ogrodzony roślinami box o powierzchni około 30m2, w którym pomieściłby się kamper i jeszcze zostałoby sporo wolnego miejsca.
Dla mnie taka przestrzeń to prawie lotnisko. Namiocik i motocykl zajmuje niewiele powierzchni, tak więc czuję się niczym pan na włościach. Zjadam kolację, a ponieważ jest ciepło i słonecznie, z przyjemnością siadam przed namiotem i rozkoszuję się nowym otoczeniem. Dzisiejszy dzień nie obfitował w zbyt wiele wydarzeń, jednak chcę zapisać relację z tego, jak mi się jechało. Sięgam do centralnego kufra po Moleskine, ale okazuje się, że go tam nie ma. Sprawdzam pozostałe kufry również. Chwila konsternacji. Myślami zaczynam cofać się w czasie i dochodzę do momentu, kiedy rano pakowałem się przed wyruszeniem w podróż. Okazuje się, że to, na czym mi szczególnie zależało, zostało w Częstochowie. Moleskine plus kilka mniej ważnych drobiazgów leży sobie na półce w garażu, a ja przez najbliższe dwa tygodnie muszę obejść się bez nich.
Sam na siebie jestem zły...
Podróż jeszcze się nie zaczęła, a już pojawiły się problemy.
A więc po kolei:
Po pierwsze: pogoda. Precyzyjnie rzecz ujmując - temperatura.
Tak naprawdę zaczęło się zupełnie niewinnie około 4.30, w chwili, kiedy wstałem z łóżka i spojrzałem na termometr za oknem. Temperatura na zewnątrz wynosiła 7 st. Nie jest za ciepło - myślę sobie. Jednak, za chwilę, kiedy wyjdzie słońce, na pewno będzie cieplej - pocieszam się, stojąc przy oknie i patrząc na przebłyskujące pomiędzy chmurami błękitne niebo.
Lekkie śniadanie przed podróżą i ciepła herbata, ostatecznie wybudzają mnie ze snu.
Pełen nadziei, ubrany już w kombinezon, idę do garażu. Nie wydaje mi się nazbyt zimno! - dłonie i uszy nie marzną. Temperatura jak najbardziej jest do wytrzymania. Dam sobie radę - myślę z optymistycznym nastawieniem do podróży.
Po drugie: problemy techniczne czyli brak zasilania w kufrze.
Godzina 5.15 - wyprowadzam motocykl przed drzwi garażu. Pakuję pozostały jeszcze w garażu sprzęt. W miedzyczasie podłączam telefon do ładowarki w kufrze. Dioda na ładowarce nie świeci się dociskam gniazdo, efektu nie ma żadnego, co oznacza brak zasilania. Bez tego oczywiście nie pojadę, zasilanie musi być. Zaczynam więc szukać przyczyny. Aby dotrzeć do instalacji muszę rozpakować motocykl i odkręcić owiewki. Przeglądam instalację, złącza, przewody. Docieram do akumulatora. Na wyjściu z akumulatora napięcie jest prawidłowe. Sprawdzam kolejno węzły instalacji. Okazuje się, że przyczyna leży tuż za wyłącznikiem, w naderwanym przewodzie zasilającym. Mój błąd. Usuwam naderwany odcinek i łączę przewody. Jeszcze tylko zaizolować miejsce łączenia, poskręcać wszystko i w drogę. Sama naprawa trwa kilkanaście minut i wszystko działa. Jednak cała operacja... - w sumie godzina prawie stracona - rozpakowanie, już zapakowanego motocykla, rozkręcenie owiewek, a potem ponowne skręcanie, pakowanie itd.
I tak przez własne błędy mam problemy. Szkoda zmarnowanego czasu i zamieszania. Właśnie przez to zamieszanie, część rzeczy leżących na regale zostaje w garażu.
Taka sytuacja nigdy nie wychodzi na zdrowie. Co więcej powoduje skutki uboczne w postaci kolejnych problemów. W tym przypadku, po przyjeździe na kemping okazuje się, to, co napisałem na początku, czyli, że nie zabieram ze sobą kilka rzeczy. Szczególnie zależało mi na Moleskine. Ponieważ postanowiłem, że będę robił notatki podczas całego wyjazdu, chciałem go mieć pod ręką i dlatego miał znaleźć się w kufrze centralnym. W związku z tym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko gdzieś po drodze kupić zeszyt i długopis, aby móc wcielić w życie moje postanowienie i na bieżąco sporządzać notatki.
Usterka usunięta, motocykl ponownie spakowany, sprawdzam jeszcze raz wszystkie kluczowe i newralgiczne elementy maszyny, ściągam pasy mocujące torbę i karimatę, i pełen ochoty do jazdy, ruszam w drogę.
Bocznymi drogami wjeżdżam zadowolony na pustą o tej porze jedynkę, łapię swoje tempo jazdy i niespodzianka...
Pozdrawiam
Tomek