Avignon 19 30.
Po przeciwnej stronie placu, w cieniu kamienic i platanowców, odkrywam chodnik o ciekawej strukturze. Sporej wielkości otoczaki, przełamane w poprzek tworzą jedyny w swoim rodzaju bruk.
Kilka długich kamiennych schodków, na wprost Pałacu Papieży zachęca do chwili relaksu i odpoczynku. Siadam na nich i oparty o ciepły kamienny mur przypatruję się fascynującej budowli.
Nieśpiesznie, sycąc się widokiem, nasiąkam atmosferą miasta. Słońce powolutku, jednostajnie opadającym łukiem zbliża się do linii horyzontu - zachodzi. Zarówno pałac jak i katedra wyglądają pięknie.
Dużą przyjemnością jest bycie w tym miejscu, zwłaszcza kiedy pogoda pozwala na komfort bezstresowego posiedzenia sobie na kamieniach.
Wieczorem, bądź późnym popołudniem, gdy słońce kryje się za kamienicami otaczającymi plac, jego kamienna powierzchnia przyjemnie oddaje ciepło zmagazynowane podczas upalnego dnia. Kamień oddając energię, ładuje akumulatory człowieka. Zmęczone członki w dziwny sposób pragną tego naturalnego ciepła. Takie miejsca jak chociażby Siena ze swym opadającym Piazza del Campo, San Gimignano i Piazza del Duomo, teraz Avignon, pozostają na długo w pamięci. Długo, długo kojarzą mi się z upalnym dniem pełnym wrażeń i wieczorem pozwalającym pooddychać kurzem emocji nagromadzonym w czasie minionych godzin.
Szalony Mistral przypomniał sobie, że wieczorem ludzie chcieliby mieć chwilę spokoju i stwierdził, że można zrobić na przekór i ponownie rozpoczął swoje harce. Ponownie szarpie za włosy i ubranie.
Ciepło. Ale ciepło łagodne, pomimo wiatru powietrze obdarte jest z emocji. Inne niż, kiedy słońce świeciło prawie prostopadle w głowę.
Sięgam do torby po mapkę miasta i trafiam na leżący tam mój raptularz.
Widzę, że przez te kilka dni podróży uzbierało się sporo różnych notatek. Czuję, że będzie fajna pamiątka po tym wyjeździe i materiał jednocześnie na relację, oczywiście na forum Cro.pl.
Przywiązuję raczej małą wagę do pamiątek z podróży, a przynajmniej takich, jakich pełno jest w sklepikach z pamiątkami. Zawsze jednak przywożę z wyjazdów coś ciekawego, zwykle bezwartościowego, ale coś, co kojarzy mi się z danym miejscem i jest na swój sposób unikalne. Może to być ciekawy pod względem geologicznym kamień, którego w kraju nie można spotkać, roślina, muszla. Po jakimś czasie wracam do tego przedmiotu, tym samym, wracam również do miejsca, z którego go przywiozłem.
Staram się również notować emocje towarzyszące mi w podróży, informacje o miejscach, które szczególnie warte są zapamiętania, czy też, które wzbudziły we mnie pozytywne lub negatywne wrażenia. To, co jednak zawsze cieszy mnie najbardziej to zdjęcia. Rzadko kiedy nie znajduję w otoczeniu czegoś ciekawego, czegoś wartego uwiecznienia na fotografii. Kiedy siedzę zimą w fotelu przed monitorem, przeglądam kolejny raz zapisane obrazy, czasami odkrywam detale, drobiazgi, cienie, ledwo uchwytne przejścia tonalne w palecie barw, emocje, które powodują, że wracam i cieszę się ponownie chwilami, które odpłynęły wraz z przejechanymi kilometrami. Jakie to przyjemne uczucie poczuć ponownie, wrócić do zakodowanych gdzieś w płatach podświadomości wachlarza impresji, zapachów, nastrojów.
Na elewacji papieskiego pałacu pojawiają się pierwsze cienie, wywołane przez słoneczne promienie, dążące do równoległości z powierzchnią placu. Plan już prawie schował się w cieniu.
Obok mnie, na schodach przysiada się kloszard z psem.
Ubranie wiszące na człowieku wskazuje na niepokojąco długie rozstanie z osiągnięciami przemysłu chemicznego w dziedzinie środków piorących. Mocno nadszarpnięta trudami podróżowania reklamówka, niedbale oparta o kamień, wypluwa na plac zawartość, która stanowi dobytek człowieka i jego towarzysza.
Twarz mężczyzny przypomina deskę fakira, po której przejechał w pełnym pędzie rydwan. Dziesiątki kolczyków na zaniedbanej i ogorzałej od słońca twarzy, tworzą obraz maski z kiczowatego musicalu. Poprzekłuwana okrągłymi, owalnymi, w kształcie igieł kawałkami metalu skóra, w wielu miejscach nosi ślady świeżych ran. Placki nieogolonego zarostu z odcieniami siwizny i zapadnięte policzki, dodatkowo zamazują kształt twarzy człowieka. Pies rasy Provancalmix razi skołtunionym, długim ogonem i sierścią, której kiedyś zapewne białe łaty, swój naturalny kolor zagubiły gdzieś w kilometrach pokonanej wspólnie drogi.
Mężczyzna, spoglądając na mnie spod daszku bejsbolówki, próbuje coś zagadać. Domyślam się, że chce mnie namówić na szczerą darowiznę w postaci europejskich środków płatniczych lub na postawienie mu jasnego pełnego. Ale na szczęście, nie znam francuskiego, więc nie wiem, o co mu chodzi i z całkowitą szczerością odpowiadam, że w tym języku nie dogadamy się.
Chyba nie jest usatysfakcjonowany moją odpowiedzią, postawą tym bardziej, gdyż ze względu na zapach mający swój rodowód w licznych nocach spędzonych pod gołym niebem z daleka od źródeł wody, jestem zmuszony oddalić się na odległość zapewniającą niezbędny komfort mojemu zmysłowi powonienia.
Z bezpiecznej odległości, kątem oka cały czas spoglądam z zaciekawieniem na ten duet.
Wychudzony pies nadzwyczaj dobrze pasuje do równie kościstego człowieka.
Przychodzi mi na myśl powieść „Filozof i wilk” Marka Rowlands’a. Opowieść o przyjaźni naukowca i dzikiego zwierzęcia. Przeciwstawiając obraz, który mam przed sobą, wracam do pięknej powieści p. Marka i zastanawiam się, kto w tym duecie jest istotą bardziej cywilizowaną. Po wyrazie twarzy mężczyzny i wzroku, który niezbyt pewnie rozróżnia kierunek horyzontalny od wertykalnego, odnoszę wrażenie, że to pies w tym stadzie pełni rolę przewodnika.
Gesty i chwiejne ruchy rąk siedzącego niedaleko mężczyzny dobitnie świadczą o tym, że jego forma intelektualna pogrążona jest w mrokach, co najmniej średniowiecznych, a korzeniami sięga epoki kamienia łupanego.
Za to pies niezwykle cierpliwie, swymi czarnymi, błyszczącymi ślepiami, z uwagą wpatruje się w swego pana. Przekrzywiając głowę w osi długiego pyska, spogląda w oczy kloszarda i z wyraźnym zrozumieniem wsłuchuje się w monolog.
Wydaje się, że przekaz gardłowego i bełkotliwego głosu człowieka, jemu samemu daje poczucie wyższości nad zwierzakiem, a psu, który majestatycznie siedzi na tylnych łapach, komfort bycia w ludzkim towarzystwie. A może w rozważaniach snutych przez kloszarda naprawdę jest jakiś głębszy sens. W każdym razie, odnoszę nieodparte wrażenie, że zrozumiały jest on tylko dla nich obu. Zostawiam ich samych sobie, w ich dyskusji na jeden głos i czarne błyszczące ślepia, i idę ochłodzić zimnym piwem, wysuszone Mistralem gardło.
Pozdrawiam
Tomek