Droga do Avignon.
Wracam do rzeczywistości.
Dociera do mnie, że do Avignon jest jeszcze kawałek drogi. Poza tym ochota, aby także dzisiaj zwiedzić stare miasto, uświadamia mi, że wreszcie trzeba zejść z wieży na dół, a potem na parking do motocykla.
Schodzę ze wzgórza, rozmyślając o tym, co widziałem. W hipnotycznych porywach wiatru ostatni raz spoglądam na fascynującą budowlę. Chętnie spędziłbym tutaj jeszcze trochę czasu. Niestety taki sposób podróżowania wymaga sporej dyscypliny. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się wrócić do Abbaye Notre Dame de Montmajour i jego ponad tysiąc letniej historii.
Z poziomu drogi budowla może wydać się smutna i opuszczona. Jednak ci, którzy zadają sobie trud, aby ja zobaczyć, nie będą zawiedzeni. Sam wiem, że czas, który poświęciłem na jej zwiedzanie na pewno nie był czasem straconym. Obiekt ma swój niezaprzeczalny klimat i urok. Ciekawa historia dopełnia obrazu. Zwiedzanie takiego obiektu, kiedy nie ma wokół tłumu turystów, pozwala na uchwycenie ciszy, dostrzeżenie światła meandrującego po kamieniach, odnalezienia odosobnienia i charakterystycznej dla starych klasztorów ciepłej nuty medytacji wiszącej w powietrzu.
Najciekawsze jednak jest to, że wchodząc do klasztornych pomieszczeń zawsze czuję w nich obecność tajemnicy. Ogarnia mnie ten dziwny nastrój. Kusi i niepokoi. Kiedy po czasie wracam do wspomnień, przeglądam zdjęcia, to uczucie najczęściej do mnie wraca. Dlatego uwielbiam takie właśnie miejsca. Gdziekolwiek jestem, szukam ich.
A kiedy już je odnajduję…
Jeszcze raz wracam myślami na klasztorne wzgórze. Jeżeli się chce, można w nim, w dalszym ciągu znaleźć myśl ludzi, którzy spędzali tam swoje życie. Poczuć ich obecność, zobaczyć wysiłek, jaki włożyli w stworzenie tego miejsca. Wreszcie można podziwiać i zazdrościć ich umiejętności, ich zapału, tego, co przetrwało do dzisiaj.
Montmajour, au revoir !
W cieniu pod drzewem, niedaleko motocykla spotykam parę turystów na rowerach. Posilają się siedząc na małym pagórku. Na moje pozdrowienie odpowiadają ruchem dłoni z kanapką. Zerkają na tablicę rejestracyjną motocykla i pytają jak długo jestem w drodze i dokąd jadę.
Podobnie jak ja zwiedzają Prowansję, i podobnie, jadą do Avignon. Siwowłosi sześćdziesięciokilkulatkowie z uśmiechem dzielą się wrażeniami ze zwiedzania opactwa i opowiadają o trudach swej podróży. Jestem pod wrażeniem ich opowieści. Staram się w jakiś sposób słowami wyrazić swoje uznanie i podziw za ich zapał i kondycję konieczną do rowerowej wędrówki.
Przyjemną pogawędkę kończymy wzajemnymi życzeniami szerokiej drogi i miłej podróży i mniej wiatru. Przebieram się w kombinezon i wpisuję do nawigacji trasę do Avignon.
Gorąco doskwiera.
Wsiadam na motocykl i w drogę.
Szosa częściowo prowadzi zupełnie otwartymi przestrzeniami. Rosnące po bokach drogi drzewa nie chronią przed podmuchami. Silne porywy wiatru uniemożliwiają utrzymanie prostego toru jazdy. Odruchowo kulę się, tak, aby maksymalnie zmniejszyć powierzchnię w którą uderza Mistral. Niewiele to pomaga. Powierzchnia, która tworzą kufry i torby, działa jak żagiel. Pokonanie zakrętu w odpowiednim złożeniu motocykla, wymaga wypracowania kompromisu pomiędzy kierunkiem w jakim chcę jechać, a tym, na co pozwalają przygniatające fale powietrza.
Prowansja nie pozwala nawet na chwilę nudy.
Wyjeżdżając na nieosłonięte od wiatru miejsce, mam wrażenie, że tracę kontrolę nad motocyklem. Uderzenie wiatru potrafi zmienić tor jazdy motocykla nawet o około półtora metra.
Zwykle atakuje od prawej strony. Kiedy jednak już zaczynam się do tego przyzwyczajać, zaskakuje mnie, uderzając prosto w twarz, aby za chwilę wrócić do bocznych przepychanek. Zmusza mnie to, do pochylenia motocykla „na wiatr” i dopiero w ten sposób jestem w stanie zachować w miarę stabilny tor jazdy i pozorną równowagę. Jadąc mam jednak cały czas wrażenie, że za chwilę motocykl poślizgnie się i przewróci, a ja runę na ziemię za nim. Na szczęście jest sucho, asfalt rozgrzany, opony doskonale trzymają się drogi.
Przez chwilę przemyka mi myśl o tym, co było by jeżeli droga byłaby mokra…Zostawiam te rozważania na później. Jak na jedną wyprawę, deszczu miałem już i tak sporo. Nie chcę prowokować losu do odświeżenia „Metody wodnej”.
Na jednym z zakrętów, na samym jego szczycie, jadąca z naprzeciwka ciężarówka, wywołuje za sobą „dziurę powietrzną”. Zawirowanie wiatru tym spowodowane, mocno szarpie mną i motocyklem. Nieoczekiwany ruch powietrza gwałtownie pionuje motocykl, co z kolei zwiększa promień skrętu. Krzywa toru jazdy po łuku drogi zamienia się w cięciwę. Katem oka widzę, że kończy mi się zakręt. Mocniej dociążam lewą stronę, motocykl wraca do poprzedniej pozycji. Tuż przy końcu zakrętu ocieram się o zewnętrzną linię oznaczającą granicę drogi. Szczęśliwie nie ląduję na poboczu. Po ciele rozlewa mi się nieprzyjemny dreszcz. Niewiele brakowało…
W nienaturalnym pochyleniu „na wiatr” jadę dalej. Patrząc z boku na tą dziwaczną pozycję, można by sądzić, że grawitacja wzięła przykład ze światła i droga działa na nią jak pryzmat na promień świetlny. Po przejściu przez powierzchnię drogi zmienia kąt oddziaływania i zaczyna bawić się z niesfornym Ziemianinem jadącym na dwóch kółkach.
Każdy manewr wymaga wprowadzenia poprawki „na wiatr”. Motocykl ustawiony jest tak, że powinien jechać prosto, w rzeczywistości jest inaczej – jedzie, a właściwie ześlizguje się z obranego toru jazdy w stronę, w która wieje wiatr.
Staram się jechać optymalnie technicznym torem, ale nieustannie muszę balansować ciałem i motocyklem. Dociążam, odciążam, raz z prawej, raz z lewej w zależności od tego z jakiego kierunku i z jaką siłą uderza we mnie Mistral.
„Zarobiony” w jeździe, sam nawet nie wiem kiedy, dojeżdżam do okolic twierdzy Le Boux. Droga zwężając, zaczyna wspinać się gwałtownie w górę.
Pozdrawiam
Tomek