Mam nadzieję, że jesteście już po kolacji. Dziś bowiem będzie o jedzeniu
Pierwszy wieczór w Primostenie, a więc kolacja powitalna. Miejsce postanowił wybrać samodzielnie mąż. Niech mu będzie - jesteśmy zmęczeni i głodni, zjemy więc wszystko bez marudzenia. Po chwili krążenia po uliczkach starówki (tych mniej więcej dwóch) trafiamy do Dvoru. Stolik jeden czeka, zostajemy. Jako starter na stół wjeżdża świeżutki, swojski, jeszcze ciepły chleb w towarzystwie aromatycznej oliwy. W zasadzie na tym moglibyśmy poprzestać. Ale nie poprzestaliśmy
Starszaki zamówiły krem z pomidorów o obłędnym zapachu dojrzałych pomidorów i gęstej, kremowej konsystencji. Do tego czarne risotto i tagliatelle z sosem serowym. Najmłodsza wyłowiła z menu pozycję pt. "pół kilograma krewetek z grilla". "Biorę!" zaordynowało moje dziewięcioletnie dziecko, mając w pamięci krewetki w maśle, czosnku i pietruszce, które czasami robimy w domu. Zamówieniu towarzyszyło dyskretne otarcie kapiącej już ślinki. Atmosfera zrobiła się nieco niezręczna, gdy kelner położył przed nią narzędzie tortur, przypominające skrzyżowanie kombinerek z dziadkiem do orzechów. "Z pancerzykami poradzę sobie przecież palcami!" zdeklarowała szeptem oburzona Młoda. Otóż, nie tym razem. Okazało się, że wyczekiwane "pół kilo" to sześć dorodnych langustynek, których pancerze stanowczo wyzwały moje dziecko na pojedynek. Zażartej walce towarzyszyły kpiące spojrzenia starszych sióstr, pożerających z godnością osobistą trywialny nieco makaron i ryż. Radość sięgnęła zenitu po złożeniu przez nas, rodziców, zamówienia. Zdecydowaliśmy się na danie dla dwojga: ryby i owoce morza z makaronem w aromatycznym sosie. Zanim półmisek pojawił się na stole, przed nami pojawił się kelner, a wraz z nim na naszych szyjach firmowe, pokaźne... śliniaki. Zachwycone nieletnie potwory o mało nie udławiły się ze śmiechu, im bowiem śliniaków jakoś nikt nie proponował...
Na usprawiedliwienie: umiejętność zachowania się przy stole i kulturalnego jedzenia wraz z mężem mym ślubnym opanowaliśmy już jakiś czas temu. Tym razem jednak obecność śliniaków okazała się w pełni uzasadniona. Oraz narzędzi tortur opisanych powyżej też. Sos tryskał na wszystkie strony, estetyczne jedzenie diabli wzięli, ale... jakie to było pyszne!!! Do tego zimne, białe wino. Przydatne szczególnie w momencie podania rachunku. Nie znam dokładnie jego wysokości, bo ambicja kazała go chłopu połknąć zaraz po uiszczeniu, ale dowiedzieliśmy się, że kolacja ta powinna nam wystarczyć na cały pobyt...
Generalnie jednak: Dvor polecamy.
Wielbiciele pizzy powinni w Primostenie skierować swoje kroki do Luki Yo. Wąską uliczką pod górę, niepozorny lokal po lewej, stoliki schowane za murem kamienicy. Łatwo przeoczyć. Ceny normalne, pizza (dla mnie odkryciem tego miejsca była z owocami morza) przepyszna. Można zamówić na wynos.
Jeśli chodzi o nasze doświadczenia, to po wizytach w Luki Yo z całą pewnością można sobie darować pizzerię Marieta. Drożdżowe placki zdecydowanie droższe, niesmaczne, obsługa zaś jest opryskliwa i namiętnie myli zamówienia. Niby lepsza lokalizacja, niby można, ale po co?
Na pożegnalną kolację w Primostenie wybraliśmy się do konoby Torkul. Z wyprzedzeniem zamówiliśmy pekę z kurczakiem (danie to mieliśmy okazję zjeść po raz pierwszy w życiu). Wieczór był chłodny i wietrzny, stoliki przy plaży, w środku lokalu pusto. Spóźniliśmy się na kolację 5 minut. Po złożeniu reszty zamówienia poprosiliśmy kelnera o możliwość przeniesienia się do środka. Nie ma mowy. Do peki zamówiłam sałatkę z kalmarów. Na stół wjechały pokrojone zimne i niedoprawione ziemniaki w towarzystwie odrobiny kalmarów i innych gotowanych warzyw. Wcześniej jadłam kalmary z zieloną sałatą, pomidorami. W niczym nie przypominało to dania z Torkula. Niestety, okazało się, że i wygląd nie ten, smak również. Trudno. Czekamy na pekę. Może tak właśnie ma być, nie znam się. Jeśli tak, to nie powaliła nas ona na kolana (ale się nie poddajemy i w tym roku będziemy próbować dalej
). Dnie tonęło w tłuszczu, a w wietrzny wieczór już po chwili było zimne, co nie podnosiło jego walorów smakowych. Talerz ryb, który zamówiły dzieciaki dopełnił obrazu pięknej kulinarnej tragedii. Jeśli macie inne, pozytywne doświadczenia z Torkulem, to dajcie znać.
W Trogirze przypadkowo wylądowaliśmy na głównym deptaku w zatłoczonej knajpie, która przyciągnęła Nieletnie informacją, że serwują pizze. Ze zdjęć googla wynika, że była to chyba Riva. Pizza owszem była, całkiem nawet przyzwoita. Spagetti dla tradycjonalistów też. Ja do kolacji również nie zgłaszałam zastrzeżeń
O kolacji na wysepce Privic Luka już wspominałam. Maslinkę polecam i to nie dlatego, że prowadzą ją moi znajomi
Jest po prostu pysznie, a dodatkowy urok polega na tym, że nie wiadomo, co danego dnia trafi do menu. Właściciele bowiem codziennie skoro świt ruszają promem na targ w Szibeniku i z zakupionych tam produktów na bieżąco komponują dania. Ma być świeżo i bez mrożenia i tak właśnie jest. Na naszym stole pojawia się deska z serem z Pagu i pršutem, oczywiście krem z pomidorów (Nieletnie są kulinarnie konsekwentne), chorwacki gulasz i dorada z grilla (była prawie tak dobra jak w wykonaniu mojego ślubnego
), do tego pyszny deser.
Ostatni chorwacki posiłek przypadł w Slunj. Trafiliśmy tam na kolację do restauracji Feniks. Szybki wgląd do menu i szok. Ceny duuuużo niższe niż nad morzem. Dania może i mniej wyszukane, ale mięsną płytą dla dwojga najadły się cztery osoby. Sympatyczny młody kelner był albo zakochany, albo totalnie rozkojarzony myląc dania, ale nie było to dokuczliwe, wręcz przeciwnie: wzbudzało ogólną wesołość. Ostateczny rachunek za kolację skutecznie zniechęcił nas do robienia śniadania w apartamencie. Niestety, okazało się, że poranna zmiana nie była już taka miła. Konieczność czterokrotnego proszenia o kawę i zagubioną jedną porcję jajecznicy mrukliwego jegomościa w średnim wieku podniosła nam ciśnienie lepiej niż rzeczona kawa
Byłabym zapomniała: w Feniksie pieką też prosiaki, więc gdyby ktoś był nieco bardziej głodny, to zachęcam
Na koniec, na wyraźne życzenie mojego męża muszę jasno podkreślić: tak, czy inaczej - w ubiegłym roku w Chorwacji najsmaczniejsza była ryba z grilla! No nie będę się kłócić. Zwłaszcza, że w tym roku też będzie grillować!