W sobotę prażyliśmy się leniwie na plaży przed domem. Po południu za naszymi plecami powstało małe zamieszanie: na sennej do tej pory uliczce pojawiły się dwa BMW cabrio na niemieckich blachach. Do jednego z aut dodatkowo przymocowana była spora przyczepa, na której z kolei tkwiły trzy potężne motory. Dwa BMW i jedna nieco mniejsza honda. Zdążyłam pomyśleć "ciekawe, gdzie to wstawią?", gdy przy pojazdach z obłędem w oczach pojawili się nasi gospodarze. Okazało się, że nadjechali nasi nowi sąsiedzi z parteru - mama, ojciec i dwóch dorosłych synów.
Tu słowo wyjaśnienia: Primosten nie różni się od innych chorwackich miasteczek i każde miejsce parkingowe jest na wagę złota. W przypadku naszego apartamentu sytuacja wyglądała tak: na parkingu przed domem mieściło się 6 aut, przy czym to ostatnie stało centralnie pośrodku, blokując sąsiadów. Rozwiązywaliśmy problemy logistyczne albo za pomocą karteczki za szybą z numerami telefonów, albo też łapiąc wieczorami sąsiadów i przestawiając auta tak, by zainteresowani mogli rano bezkolizyjnie wyjechać. System się sprawdzał i nie powodował zatargów.
W przypadku naszych nowych sąsiadów problem parkingowy został ostatecznie rozwiązany następująco: jedno auto wjechało na parking, motory wprowadzono pod ścianę domu, drugi samochód z przyczepą odesłano na główny miejski parking. Dyskusja na ulicy trochę trwała, ale w końcu udało się osiągnąć kompromis.
W środę o godz. 7.10 obudził mnie telefon. Chłop zaliczał właśnie poranną przebieżkę, a ja zaspana za diabła nie rozumiałam, co głos po drugiej stronie do mnie po niemiecku mówi. No "nichtfersteien" i już... W końcu po dłuższej tyradzie usłyszałam nieco już zniecierpliwione "auto raus!". To akurat zrozumiałam, choć forma przekazu nie wzbudziła zachwytu. No tak - nasz samochód jest akurat na środku... Zaspana i wkurzona stoczyłam się na dół i wyjechałam na wstecznym na uliczkę z nastawieniem, że natychmiast wprowadzam auto z powrotem na podwórko i wracam do łóżka. Porannego objazdu miasteczka w bluzie i piżamie nie brałam pod uwagę. Chłopaki uwinęły się szybko, senior rodu ze stoickim spokojem ustawiał lusterka (nadmieniam, że przy brzegu uliczki wytyczono miejsca parkingowe, więc bez problemu można było z nich na moment skorzystać). Na ogonie miałam dwa samochody. Rzuciłam mordercze spojrzenie na sąsiada. Nie zareagował, zajęty dla odmiany ustawianiem na kaskach łączności z małżonką. Kolejka na ogonie rosła, moje ciśnienie również, choć na ogół jestem niespotykanie spokojną niewiastą. Tej wersji w każdym bądź razie zamierzam się trzymać... Po kolejnym klaksonie zniecierpliwionego kierowcy, mój sąsiad nieco się zaktywizował i w końcu wytoczył z podwórka. Generalnie było już po spaniu.
Wieczorem wyszliśmy z domu i zdążyliśmy zrobić 4 kroki w kierunku konoby, gdy z rykiem silników podjechali nasi sąsiedzi. Oczywiście - "auto raus". Mój mąż próbował po angielsku wynegocjować zamianę miejsc (nie planowaliśmy już wycieczek): my pod mur w miejsce BMW, BMW na środek, dzięki czemu bezkolizyjnie właściciele mogą sobie auto wprowadzać i wyprowadzać ile dusza zapragnie. "Nichtfersteien" dla odmiany z drugiej strony. Zrezygnowany ślubny machnął ręką i wrócił do pokoju po klucze. Postanowiłam się nie poddawać i raz jeszcze po angielsku zaproponowałam zamianę. Dla ułatwienia wspomogłam się gestykulacją. Pomogło. Mój sąsiad płynnie po angielsku oświadczył, że: a. nie zmierza ruszać swojego auta do końca pobytu, b. rodzina korzysta wyłącznie z motorów, c. za wszystko zapłacił, d. jeśli mi się coś nie podoba, to mam zgłosić pretensje do właścicieli apartamentu. Synowie zamarli za plecami ojca, żona pędem zwiała do pokoju.
Nosz....
To może być początek pięknej polsko-niemieckiej przyjaźni! Po minach lekko zszokowanych moich córek wywnioskowałam, że prawidłowo zrozumiałam przemowę. Wyjaśniłam grzecznie, że: a. my też za pobyt płacimy, b. do tej pory z sąsiadami bez problemów się dogadywaliśmy, c. nie zamierzam co rano być zrywana z łóżka, bo też chcę wypocząć. Sąsiad uśmiechnął się kpiąco i raz jeszcze zaproponował kontakt z gospodarzami, bo on ruszać się nie zamierza.
W międzyczasie mąż przestawił samochód, parkując niemal na bagażnikach ustawionych prostopadle na podwórku aut. Dzięki temu jednak udało się stworzyć przejazd dla motorów, które mogły wreszcie stanąć pod budynkiem. Sąsiad spojrzał krytycznie i stwierdził, że nie wie, czy się zmieszczą... Ku naszej radości - zmieścili się.
Następnego dnia dopadł mojego męża i poprosił o przestawienie auta. Musiał przejeżdżać po trawie, a wolał po betonowych płytach, na których stało nasze auto...