Jestem dzisiaj taka zaspana, że z trudem oczy otwieram, ale aby nie wypaść z wprawy coś napiszę.
Niedziela wita nas pięknym słońcem. Wstaję dopiero około dziewiątej, szybki prysznic i od razu biegnę na taras. Tutaj sniadanko i obowiązkowa sesja zdjęciowa. Jest bajecznie. Ciepło i znów bardzo przejrzyście. Morze jest niesamowicie błękitne, woda "stoi" - praktycznie nie ma fal. Robię zbliżenia wody, bo jak zwykle zachwyca mnie jej przejrzystość. Stateczek wycieczkowy odpływa w rejs, a turyści powoli ściagają na plażę. Znowu produkuję takie same ujęcia, ale co zrobić gdy człowiek się zakocha w tych widoczkach...
Budzę męża, zaczynamy się zbierać do wyjścia ale trochę ślamazarnie nam to idzie. Miałam iść rano na targ po figi, lecz teraz już mi się nie chce - mam totalnego lenia. Smarujemy się mazidłami, które mają chronić naszą delikatną, "polodowcową" skórę, ja szczególnie muszę uważać na nos, który ku mojej rozpaczy jest wystający i zawsze opala mi się na czerwono. Około 11 udaje nam się opuścić podwoje apartamentu i wreszcie idziemy zająć miejsce przy basenie. Turystów jest jeszcze więcej niż w dniu poprzednim i widać że dużo nowych "bladych twarzy" zawitało do Primostenu. Idąc uliczką wzdycham na widok tych pieknie opalonych na brąz ciał. Ja w sumie blada nie jestem, ale zawsze opalam się tak na oliwkowo, a nie na ciemny brąz - przy moim "chłopie" wygladam jak chińczyk (taka żółtawa ta moja skóra się robi). Jedynym plusem jest to, że nie opalam się na czerwono (z wyjątkiem nieszczęsnego nosa) i raczej nie cierpię po słońcu. W sumie z naszego apartamentu do miejsca, w którym leżymy jest niezły kawałeczek (nieźle mamy plażę pod domem a łazimy 800 m dalej). Rano można jeszcze przejść - taki zdrowy spacerek, ale popołudniu w pełnym słońcu zawsze padałam na ten czerwony nos. Wreszcie jesteśmy, rozkładamy maty, na maty ręczniki i kładę się aby naładować akumulatory. Długo nie wytrzymuję mimo wiaterku od morza. Idę do wody, która teraz wzburzana co chwilę przez przepływające motorówki zaczyna trochę falować.
W tym czasie moja druga połowa idzie "pozwiedzać" i zrobić "przegląd turystek". No to teraz "nakabluję" na niego. Mój kochany, niesiony męskim instynktem, idąc spokojnie spacerkiem niewinnie podgląda opalające się panie. A że panie często opalają się bez górnej części kostiumu to widoki są bardzo ciekawe. Później mam zdawaną relację co w skałkach piszczy, gdzie kto leży i wzdycha, dlaczego ja nie mam takich atrybutów... No cóż miałam urodzić się jako chłopak i trochę chyba z tego chłopaka we mnie jest...
Teraz leżę dalej na plaży, ogladam horyzont przez lornetkę i robię zdjęcia. Tutaj jeszcze jedna fotka z naszym apartamentem i jachty, które bardzo lubię oglądać.
W ramach przerwy w plażowaniu chodzimy do sklepu Konzum przy głównej plaży po jakieś zimne picie - soki które zabieram codziennie ze sobą strasznie szybko się kończą. Do sklepu można bez obaw wejść w stroju plażowym bo królują tutaj turyści. Tym razem jakieś nastoletnie wyrostki z naszego pięknego kraju stoją przy kasie i co słowo, to "k....". Dzieciaki mają tak na oko 15-17 lat a słownictwo bardzo literackie. Niestety w kolejce stoję sama bez mojego kochanego, który jeszcze coś ogląda przy regałach i ze strachu przed usłyszeniem pod swoim adresem wiązanki słów nie do zacytowania, nie zwracam im uwagi, choć miałam już ją na końcu języka, ale co się odwlecze...
Tego dnia ledwie powłóczę nogami, tak słońce i woda mnie wyczerpały. Robimy ponowne zakupy w Konzumie i pomimo zmęczenia ciągnę Mariusza na targ owocowy po moje ukochane figi. I znowu ich nie ma! Moja mina cierpiętnicy nic nie zmienia, niestety o tej porze można obejść się smakiem. Słyszę, że jutro rano będą, tylko jutro rano to ja będę spała... Pozostaje kupienie brzoskwiń i winogron.
W samochodzie został jeszcze dwupak coli, więc bierzemy go do schłodzenia w lodówce. Jedną butelkę wkładam do zamrażalnika - szybciej będzie zimna. Jemy jakiś szybki obiadek typu bigos ze słoika i idziemy spać. Po dwugodzinnej drzemce zapragnełam spaceru, niestety mój mężuś nie reaguje na szturchnięcia, komendy głosowe i chyba żaden budzik go nie dobudzi w tej chwili. Ok, idę sama. Zabieram ze soba tzw. idiotenkamerę, którą wykorzystuję zazwyczaj jedynie do zdjęć podwodnych i biegnę uliczką w stronę kościółka. Zdjęcia z tego aparatu nie wychodzą rewelacyjnie bo optyka pozostawia dużo do życzenia, ale kilka ujęć poniżej dokładam.
Spaceruję wąskimi uliczkami, oświetlonymi przez ostatnie tego dnia promienie słońca. Mury zabarwiają się na żółty kolor, ocieplając paletę barw otoczenia. Na dachu kościółka siedzą dostojnie tutejsze mewy, a po niebie krążą niezmordowane jeżyki (takie jaskółki szybko latające i piszczące przy tym nieustannie). Z tego miejsca rozciąga się piękny widok na morze - teraz migoczące od kolorowych refleksów zniżającego się ku zachodowi słońca. Jeszcze jakieś ostatnie łódeczki płyną do portów, turyści zaczynają zaglądać do restauracyjek. Robię zdjecia starym, zniszczonym domkom z kamiennymi dachami, masztom stojących w porcie jachtów, jakimś krzakom, skalnym brzegom i wodzie.
Schodzę ze wzgórza inną drogą - trzeba uważać aby się nie ześlizgnąć na wypolerowanych płytach. Jakaś babuleńka odziana w tutejszy tradycyjny czarny strój siada na ławeczce pod rozłożystym drzewem, na kolana wskakuje jej duży i chudy kocur układając się w kłębek do spania. Przypomina mi się moja kicia (ciekawe czy za nami tęskni "wredota"). Schodzę w dół wąskimi uliczkami. Wychodzę ulicą Stromą (Strma to chyba po naszemu stroma - bo taka była w rzeczywistości). Teraz idę wzdłuż całego miasteczka, aż do naszego apartamentu. Wracam do domu, a tutaj mój mąż już ogląda tv przeglądając wszystkie dostępne stacje. Patrzy na mnie i już zaczynam się zastanawiać co zrobiłam nie tak.... Okazuje się, że cola w zamrażalniku, zamiast się grzecznie schłodzić zmieniła się w wybuchowy pocisk. Podobno tak grzmotnęło, że mój śpiący "na amen" mężuś stanął na równe nogi, a cała kuchnia z jadalnią wymagały totalnego sprzątania. Dla mnie na deser zostało umycie lodówki. Nigdy wcześniej cola mi nie wybuchła, a bardzo często mrozimy je w zamrażarkach - być może butelka po przeżyciu szoku termicznego w ciągu dnia (była w samochodzie) uległa uszkodzeniu - takie zmęczenie materiału. Zatem ostrzegam wszystkich - nie wkładajcie coli do zamrażalnika!!!
Teraz idziemy już do miasteczka na nocną eskapadkę. Wczoraj były kalmary na kolację, a dzisiaj będzie pizza. Do miasteczka zazwyczaj schodzimy w dół uliczką Sv. Jure - tutaj jest pizzeria Barba-Jo czy coś w tym brzmieniu.
Można tutaj kupić pizzę na wynos i tak właśnie robimy. Duża pizza o nazwie MIX kosztuje 35 kun, jej nadzienie stanowi sos pomidorowy, ser mozarella, szynka i pieczarki. Idziemy jak zwykle do portu, aby gdzieś w pobliżu jachtów dokonać konsumpcji, udaje nam się nawet zdobyć miejsce na ławeczce. Przypominają mi się komentarze z plaży odnośnie Włoszek i ich cielesnych atrybutów - teraz mówię kochanemu, że jak zjem taką dużą pizzę to na pewno pójdzie to w moje "artybuty". On na to, że teraz codziennie będę tą pizzę jadła! A sama pizza jest bardzo smaczna, co prawda ciasto typowo włosko - cienkie, ale zestawienie proporcji składników jest idealne, no i ten pyszny ser.... Zajadamy się ze smakiem, szkoda że tak szybko znika. Teraz obowiązkowy spacer bo trochę ciężko się zrobiło po zjedzeniu tak dużej porcji - cała duża pizza na jedną osobę to trochę dużo (mam tutaj siebie na myśli, bo Mario nie narzeka). Tak się najadłam, że rezygnuję już z porcji lodów, mimo iż mężuś słodko namawia. Teraz czas na spacerki - naturalnie dookoła starówki, kilkakrotnie po promenadzie przy miejskiej plaży, wzdłuż półwyspu hotelowego. Idziemy też pod fontannę i wracamy ulicą w kierunku trajektu, w połowie skręcamy w prawo i wąską Uz Plate wychodzimy w okolicach targu. Spacerki w sumie trochę długawe. Teraz jak każdego wieczoru idziemy na taras wypić winko. Noc jest idealnie gwieździsta, ciepełko stale się utrzymuje i na plaży pod naszym domem kapią się jacyś turyści. Na tarasie siedzimy jeszcze jakiś czas przy winku, robimy próby zdjęć nocnych, ale nie wyszły najlepiej. Ja już powoli odpływam. Mario zostaje jeszcze na tarasie, ja idę spać.