Ale Ci fajnie
, ja niestety moge tylko powspominać...
Pogoda piękna, ale jeszcze trochę i skóra nie wytrzyma takiej dawki słońca. Wracam do apartamentu, zmywam sól i wychodzę na taras. Tutaj dopiero jest ukrop! Słońce od strony południowej tak nagrzewa mur, że nie da się chodzić boso, bo parzy w stopy. Mimo to siedzimy jeszcze twardo na tej patelni i obserwujemy morze, plaże i jachty. Szczególnie jeden jest niesamowity - ma dwa dzioby i jedną rufę - to jest chyba jakaś pochodna katamaranu motorowego, ale nie znam się na tym. W każdym razie po raz pierwszy coś takiego widziałam.
Lornetką przeczesuję dokładnie cały horyzont i w oddali od strony południowo zachodniej widzę na małej, skalistej wyspie budynek z latarnią morską. Niestety słońce za bardzo "daje mi po oczach" i nie moge dostrzec szczegółów, ale podczas zachodu słońca na jednym ze zdjęc udaje mi się uchwycić zarys tej latarni.
Gorąc daje się we znaki i trochę oczy mi się zaczynają kleić. Idę do sypialni i padam na nasze łoże.
Budzę się przed zachodem słońca. Pod domem już zaczynają gromadzić się turyści czekający na zachód słońca. Ustawiamy statyw na balkonie i też robimy zdjęcia - ja tak średnio co parę sekund - tak, że ilość zdjęć kilku pierwszych zachodów liczy ponad setkę. Potem już trochę się znudziło - a Mario za każdym razem marudził - po co ci tyle takich samych ujęć. Fakt moje zdjęcia są strasznie monotematyczne - kilkadziesiąt identycznych widoków na Primosten, chyba kilkaset - zdjęć samej wody, zachody słońca i także kilkaset zdjęć podwodnych, z których niestety ponad połowa idzie do kosza... Ale jak mi się coś podoba to tak czasem na wszelki wypadek robię zdjęcie. Poniżej cały cykl zachodzącego słońca robiony z tarasu (z góry przepraszam za takie same ujęcia).
Wreszcie zaszło.
Zapada zmrok więc idziemy do miasteczka - tym razem nie bierzemy aparatu - chcemy się rozejrzeć, odwiedzić stare miejsca, po prostu połazić. No i oczywiście zjeść smażone kalmary! To mój największy przysmak i pierwsze kroki kieruję właśnie do okienka gdzie sprzedają mój rarytas. Dotychczas zawsze kupowaliśmy je obok (na lewo) największej winiarni, gdzie przy okienku ustawiała się długa kolejka oczekujących. Teraz pusto... dziwimy się, że nie ma kolejki, ale po chwili chyba rozumiemy dlaczego. Co prawda cena taka jak przed rokiem - 20 kun, ale ta porcja wydaje się skromniejsza... Trudno, zmienimy przyzwyczajenia i będziemy kupować kalmary przy uliczce prowadzącej do kościółka - tutaj porcja o 10 kun droższa ale dwa razy większa i dodatkowo z sosem i cytrynką. Teraz idziemy do przystani. Oczywiście mijamy rynek gdzie na scenie zaczynają się codzienne występy. Wieczorem na rynku jest tyle ludzi, że trudno przejść, a w trakcie scenicznych atrakcji jest wręcz ciasno. W kawiarnianych ogródkach też komplet gości, oczekujący na miejsca chodzą zerkając czy coś się nie zwalnia. My z tymi kalmarami w dłoniach siadamy na murku okalającym palmę przy przystani. Niestety wszystkie ławki są zajęte, ale murek też jest wygodny. Siedzimy, jemy i przyglądamy się jachtom, co chwila wzdychając jakie te kalmary pyszne. "Smakowe, smakowe" jakby powiedział Czesio z naszej ulubionej kreskówki. Co chwilę ktoś podchodzi do jachtów i robi zdjęcia, dzieciaki szaleją, skacząc przez słupki do cumowania. Ruch jak w ulu.
Słyszymy wszystkie słowiańskie języki - Czesi i Słowacy królują - jest ich zdecydowanie najwięcej - co prawda nie odróżniam języka czeskiego od słowackiego, ale słyszę że są (nie wspominam tutaj Chorwatów bo ich jest oczywiście najwięcej ale oni są przecież u siebie). Oprócz nich Węgrzy i Francuzi. Niemców jest podobna ilość co Polaków - mijając rodaków zastanawiam się czy może to ktoś z Forum. Będą sytuacje, gdy Polacy rozśmieszali nas do łez, raz niestety doświadczyliśmy z ich strony niemiłego zachowania - ale o tym w innym odcinku opowieści.
Idziemy oczywiście na spacer dookoła miasteczka - to już taka primosteńska tradycja - a następnie na promenadę przy miejskiej plaży. Tutaj też tłumy i podobnie jak przed rokiem kolejki do lodziarni, gdzie sprzedawcy popisują się różnymi trikami. Przy promenadzie kramy z pamiątkami i wszelkimi rzeczami, które na plaży mogą się przydać. Oczywiście stoją też prażone orzeszki - KIKI RIKI, którymi sprzedawca częstuje aby potem pozyskać klientów. Ja niestety nie trawię prażonych orzeszków (jakaś wrodzona nietolerancja) i za każdym razem dziękuję, ale i tak codziennie będę częstowana. W piekarni kupujemy razowy chleb i idziemy w strone owocowego targu. Podchodzimy do pierwszego straganu i tutaj o dziwo poznaje nas sprzedawca! Mówi, że byliśmy w Primostenie już rok temu i rozmawiamy z nim chwilę (może aż tak się nie zestarzeliśmy przez ten rok skoro nas poznał...). Pytam o świeże figi, ale o tej porze już ich niestety nie ma, mają być rano. Trudno, przyjdziemy rano (o ile wstaniemy...). Kupujemy brzoskwinie, dostajemy kilka suszonych fig gratis na zaspokojenie apetytu i kontynuujemy spacer.
Teraz czas na półwysep hotelowy - znowu przebijamy się przez tłum na promenadzie. Tutaj nowe latarnie oświetlają ścieżkę, są też nowe ławeczki (niestety trudno znaleźć wolną) i ogólnie w tym miejscu jest naprawdę fajna atmosfera, a widoczki na oświetloną starówkę nastrajają bardzo romantycznie. Do tego cykady, które nawet w nocy "skrzeczą" bo temperatuta jeszcze znacząco nie spadła. Obiecujemy sobie, że kiedyś przyjdziemy tu ze statywem i zrobimy nocne zdjęcia, tylko czy nam się zechce przeciskać ze statywem przez te tłumy na promenadzie... Strasznie rozleniwiamy się podczas urlopu. Około północy wracamy wreszcie do apartamentu - ja już rzęsami zamiatam ze zmęczenia kamienne uliczki. A jeszcze winko czeka na tarasie. Juz po jednej lampce moja głowa przypomina sobie rytm kołysania fal, więc mój dzień niestety na tym się kończy. Zasypiam twardym snem sprawiedliwego.