Wreszcie jestem i kaszląc niemiłosiernie dopisuję kolejną część.
W ostatnim odcinku dojechałam do Słowacji, więc teraz trochę o tym ostatnim etapie podróży. Moja trasa wiedzie oczywiście przez wschodnie tereny naszych południowych sąsiadów - od granicy w Sena przez Koszyce, Presov, Svidnik do Vyznego Komarnika. Od razu po przekroczeniu granicy, co oczywiście jest tylko formalnością, włączamy słowackie radyjko. Teraz po karkołomnościach językowych rodem z Węgier, możemy posłuchać czegoś bardziej zrozumiałego. Kolejna czynność po opuszczeniu terytorium Węgier to tankowanie. Tym razem omijamy stację Shell i stajemy na OMV w Koszycach.
Podjeżdżamy pod dystrybutor i tutaj mamy dylemat niczym baba w sklepie z ciuchami... Którą benzynę wlać? Jedna jest jakaś Eko, druga bodajże Euro a trzecia chyba Super 100. Nie wiem czy te oznaczenia były dosłownie takie, ale zaraz wytłumaczę na czym polegał dylemat. Ta eko i euro kosztowały tyle samo i nie wiem czym się różniły (być może jedna była z biokomponentami). Pomyśleliśmy, że weźmiemy tą eko i włożyliśmy pistolet do wlewu. Wtedy przeszła mi przez głowę taka głupia myśl, że może eko to olej napędowy (w autobusach mpk zawsze były takie karteczki, że jeżdżą na eko-paliwie...) i aby nie ryzykować, zmieniliśmy na super 100. Niestety na wyświetlaczu aktywowała się już ta ekologiczna i nie wiedzieliśmy jak to skasować. Podreptałam więc do kasy (myślałam, że obsługa kasuje dane z dystrybutorów), a tutaj chyba sześć osób w kolejce i na dodatek jakiś problem z terminalem... Grzecznie poczekałam z góry wiedząc, że zanim wytłumaczę o co mi biega, to minie trochę czasu. Wreszcie przyszła moja kolej - mówię, tłumaczę - Pani z drugiej strony początkowo chyba nie bardzo mnie rozumie (chyba myślała że chcemy nalać trochę tego i trochę innego), ale wreszcie łaskawie patrzy w komputer, widzi że jeszcze nic nie wlaliśmy tylko aktywowaliśmy dystrybutor i wyjaśnia sprawę. Trzeba było jedynie odłożyć pistolet, odczekać trochę czasu i samo się zresetowało... Ale z nas ofiary losu.
No to teraz tankujemy 100-oktanową. Jeszcze takiej nigdy nie widziałam, zazwyczaj jest 98, a tutaj setkę leją. Sprawimy naszemu autku kaloryczny posiłek - lejemy do pełna. Teraz modlę się aby ten terminal działał, bo zamierzam płacić kartą. Uff, działa, ale po tak długiej chwili oczekiwania, że już zaczynali się kręcić Ci którzy stali za mną. Wreszcie opuszczamy stację paliw i ruszamy dalej. Teraz mam ochotę, aby podjechać do jakiegoś centrum handlowego i kupić coś do jedzenia (np. pieczonego kurczaka i zjeść go na parkingu przy działkach przy wyjeździe z Koszyc. Patrzę jednak na siebie i myślę, że mój wygląd nie jest zbyt wyjściowy. Musiałabym się normalniej ubrać bo w plażowych klapeczkach, t-shircie na ramiączkach i takich "majtko-szortach" chyba trochę zbyt plażowo wyglądam. Nie chce mi się wyjmować czegoś "normalnego" i przebierać się, więc jedziemy dalej, a małe zakupy zrobimy przed granicą z Polską. Wyjeżdżamy z Koszyc, a mijając owe działki wspominam stare wyjazdy kiedy robiliśmy tutaj sobie "pikniki" - po kiełbasce do ręki i mniam! Albo kurczaczek pieczony jedzony z dachu samochodu. A wszystkie okoliczne koty i pieski wyrastały jak spod ziemi! Fajnie kiedyś bywało, a teraz leniwa się robię...
Po minięciu działek zjeżdża się z górki za którą musimy skręcić na Budimir aby "krajówką", ominąć płatny odcinek autostrady. A więc odbijamy w prawo a potem na rozgałęzieniu w lewo. Pogoda, która raczyła nas upałem i lazurem nieba przez całą dotychczasową podróż zaczyna się psuć. Nad wzgórzami widać złowieszcze, burzowe chmury, zaczyna zrywać się wiatr. Rok temu było podobnie, właśnie w tym miejscu pojawiły się chmury a nad Presovem przeszła burza. I jak tu nie wierzyć w powtarzalność historii? W Presovie zaczyna kropić, a po wyjeździe z miasta nad górami formuje się niezła burza. Jeszcze mała uwaga dla tych, którzy jadą przez Presov do przejścia w Barwinku. Tutaj trzeba się kierować na Vranov n/Toplu (piszę tą nazwę z pamięci, więc mogę jakąś literówkę strzelić, za co z góry przepraszam).
A więc wyjeżdżamy z Presova mając nadzieję, że burza przejdzie jakoś bokiem. Gdy jesteśmy we wsi Lada widzimy z boku nad górami niesamowitą zlewę. Wygląda to tak, jakby nagle ktoś zasłonił góry szarą kotarą - nic nie widać tak tam leje. U nas na szczęście tylko kropi, ale chmura przesuwa się w kierunku wschodnim, a my zaraz będziemy skręcać na północ w kierunku Rzeszowa i zaczynam się obawiać że wjedziemy w sam jej środek. Na szczęście przeprawa burzy przez góry trwała dłużej niż nasza jazda i zdołaliśmy uciec przed najgorszą zlewą. Wkrótce docieramy do Svidnika, tutaj na rondzie w prawo i teraz wjeżdżamy na "szlak czołgowy" prowadzący do Przełęczy Dukielskiej. Podobno w czasie II wojny światowej toczyły się w tym rejonie jakieś ciężkie walki i m.in. miała tu miejsce jakaś "czołgowa bitwa", dlatego przy drodze stoją pamiątki z tamtych czasów, upamiętniające triumf czołgu armii czerwonej nad niemieckim "tygrysem". I tak dotarliśmy do granicy. Wcześniej jeszcze zakupy w jednym ze sklepów, za które płacimy koronami, euro i złotówkami i jesteśmy w Polsce. Tutaj muszę zauważyć różnicę w stosunku do roku poprzedniego - wreszcie jest normalna nawierzchnia a nie doły, niczym rowy księżycowe. Kiedyś wjeżdżając na naszą granicę od strony Słowacji można było koła pourywać, teraz wreszcie jest normalna droga.
Jest wczesne popołudnie. Burzowe chmury zostały za plecami w rejonie Barwinka. Teraz ponownie świeci słońce, ale niebo przykrywa taka mglista powłoka, a temperatura mimo, najgorętszej pory dnia jest znośniejsza niż na Węgrzech. Teraz jedyne 34 stopnie - czyli da się żyć. W Polsce trafiamy na żniwa, więc maszyny rolnicze co jakiś czas blokują ruch. Jakieś 10 km przed Rzeszowem po drugiej stronie jezdni stłuczka trzech samochodów skutecznie buduje zator na przeciwnym pasie. Korek ciągnie się parę kilometrów. A teraz kilka słów o naszych kochanych polskich drogach - nie mogę sobie oszczędzić tych kilku kropelek jadu. I tak na pierwszy ogień wyremontowana trasa przed Rzeszowem. Nawierzchnia dobra, oznakowanie dobre i praktycznie wszystko byłoby dobre i wspaniałe gdyby nie jakiś bardzo pomysłowy decydent zatwierdził budowę trasy z tylko jednym pasem w każdą stronę i nawet bez pobocza! Na środku wysepki i wszystkie samochody są wtłaczane w wąską rynnę drogi i tak snują się jeden za drugim powolutku. Zapewne chodziło o bezpieczeństwo a skończyło się zakorkowaniem drogi. Nie wiem jaki jest sens budowy takich wąskich jezdni - tym bardziej, że jeżdżą po nich TIRy jeden za drugim!
Wreszcie dojeżdżamy do Rzeszowa. Tutaj nie skręcamy jak nakazują znaki a postanawiamy jechać przez centrum. Trochę zazdrośnie patrzymy na nowe inwestycje, które tutaj widać dosłownie co krok. Trafiamy na szczyt popołudniowy i mój kochany małżonek kombinuje jak najpłynniej się przedrzeć przez poszczególne skrzyżowania. Zapędy hamują jednak kamery, którymi naszpikowane sa skrzyżowania. Za Rzeszowem trafiamy na sznurek samochodów. Przed nami jedzie betoniarka, ale to nie ona powoduje zator. Kierowca ciężarówki, chyba spieszy się do domu z pracy bo traci cierpliwość i zaczyna wszystkich po kolei wyprzedzać. My sprawdzając, że za nim zdążymy też wyprzedzamy i po chwili jedziemy już tylko za betoniarką, która pędzi 90 km/godz. (jak na taką ciężarówkę jest to chyba dość dużo). Jej kierowca jest na tyle miły, że puszcza nas przy pierwszej sposobności. Teraz trasa mija szybko i nie nastręcza większych problemów. Tylko za Niskiem jeden kierowca poczuł żyłkę sportową podczas wyprzedzania i zaczął przyspieszać. Zawsze mnie to irytuje, bo uważam takie zachowanie za bezmyślność i głupotę na drodze.
Potem jeszcze roboty drogowe - największe pomiędzy Janowem i Kraśnikiem ale w sumie należy się cieszyć że są remonty bo po ich zakończeniu będzie lepiej. Powoli dojeżdżamy do Lublina i zaczynam się zastanawiać, czy mamy cokolwiek do jedzenia - np. chleb. Wypatruję takich małych wiejskich sklepików. Zawsze byłam wielbicielką prawdziwego wiejskiego chleba, a nie takiej chemii serwowanej u nas w marketach. Niestety co wypatrzę jakiś sklep to jedziemy za szybko i nie chce nam się już zawracać. Stajemy dopiero w Niedrzwicy Dużej przed samym Lublinem i tutaj kupujemy niestety już taki "chemiczny". A marzył mi się wtedy taki prawdziwy żytni, pachnący charakterystycznym zakwasem razowiec... Trudno... Jeszcze biorę jakąś wędlinę, kabanosy, pomidory, mleko, śmietanę, czekoladę i jeszcze jakieś rzeczy i wychodzę z gigantycznymi siatami ze sklepu. No to sobie przynajmniej pojemy w domciu.
Wreszcie koło piątej popołudniu jesteśmy w domu. Może to wreszcie jest takie zbyt radosne bo powrót do domu oznacza koniec urlopowej sielanki, słodkiego lenistwa i wszystkich tych wspaniałych chwil, które mogliśmy przeżyć w Chorwacji. Teraz zaczyna się kolejny rok pracy, wkrótce kolejna zima trwająca pół roku i to wszystko od czego zawsze staramy się uciec jadąc na wakacje. Na szczęście wierząc w powtarzalność zdarzeń (szczególnie tych dobrych) jestem przekonana, że za rok znowu będę pisała wspomnienia urlopowe z jakiegoś miejsca nad Adriatykiem.
Na tym kończę część opisową mojej relacji. W następnym odcinku będzie kilka dodatków i krótkie podsumowanie wszystkiego.
A na deser odgrzebany filmik z przejazdu przez jeden z tuneli w drodze do Primosten. Strasznie szumi, ale aparat trzymałam na zewnątrz i stąd te odgłosy.
http://pl.youtube.com/watch?v=lq0b0KPeSVI
Pozdrawiam wszystkich cierpliwych