Widzę, że zagadka okazała się za trudna
- podpowiem zatem, że trzy widać na samej górze zdjęcia (niestety poucinane troszkę, po prawej za kamieniem nóżka kolejnego wystaje, a zdjęcie miało upamiętnić tego który jest na środku pada na niego odbicie światła - na prawo i trochę do góry od przepalenia. A ile tak naprawdę tam było krabów nie mam pojęcia. Za to żółwie widać jak na dłoni.
No cóż głównej nagrody nie będzie... jako nagrody pocieszenia rozdaję buziaki.
I tak dobrnęłam do ostatniego dnia w Primosten. Właśnie zjadłam świeżą figę z supermarketu (nie wiem jak ta świeżość była utrzymana w transporcie, ale nie wnikam) i zabieram się do pisania - zapewne znowu kilka dni minie zanim to dokończę.
Noc z czwartku na piątek była bardzo gorąca, a ranek jest tak upalny jak popołudnia w pierwszych dniach pobytu. Lornetka, którą nieopatrznie zostawiliśmy na tarasie wyzionęła ducha - guma, która okrywała okulary w wyniku działania wysokich temperatur tak powiększyła swoją objętość, że soczewki z niej wypadły..... A taka fajna lornetka to była, "jamerykanska"
. To znak, że trzeba wracać do domu. Rano przed dziesiątą idziemy po raz ostatni na plażę. Smutno tak leżeć wiedząc, że następnego dnia o tej porze będziemy już gdzieś na Węgrzech... Woda jest niesamowicie cieplutka, wiatru nie ma i jachty płyną bez żagli na silnikach. Na plaży podobnie jak codzień dość duży tłok - znowu leżymy trochę wyżej, a na moim miejscu rozlokowali się jacyś Rosjanie, poniżej na kamyczkach para Niemców z dwójką córeczek, które na widok każdego morskiego stworzonka robią wielką wrzawę. Matka dziewczynek mająca piękne, wschodnie rysy twarzy jest niesamowicie cierpliwa - za każdym razem chodzi na prośbę dzieci do wody, ogląda co mają jej do pokazania i tak chyba kilkadziesiąt razy dziennie. Tego dnia nie braliśmy już aparatów ani masek na plażę - kąpiele w morzu ograniczam do pływania do czerwonych bojek. W wodzie jest po prostu niebiańsko, a po wyjściu na słońce bardzo szybko zaczyna się "topnieć".
Jako przerywnik robimy sobie spacerki dookoła półwyspu hotelowego. Po drugiej stronie przy północno - zachodniej plaży trudno byłoby igłę wcisnąć tyle ludzi - nawet leżaczki wszystkie się rozeszły, a na białym żwirku w cieniu piniowego lasku ludzie leżą już dalej za takim kamiennym murkiem. W sumie zawsze w sezonie Primosten jest oblegany ale takiego tłumu na plaży jeszcze nie widziałam. Nasze skaliste miejsce przy basenie jest w porównaniu z tą plażą prawie "puste" (nie każdy lubi zejście do wody po skałkach i kamieniach). To "puste" to oczywiście wyolbrzymienie, bo i u nas na jednym miejscu po dwie rodzinki się wciskają. Jednak patrząc na skałki ludzie są "poukrywani" w niszach i tłok nie rzuca się w oczy, a na otwartej płaskiej plaży jest jak w mrowisku. Teraz idziemy jeszcze do Konzumu po jakieś przekąski na drogę - kupuję ciastka i kilka napoi energetycznych aby zachować czujność w trakcie powrotu.
Do apartamentu wracamy koło drugiej. Żegnamy się z naszymi gospodarzami, pytając się czy nic się nie stanie jeśli złamiemy bezczelnie zakaz poruszania się nocą po starówce i wyjedziemy koło drugiej w nocy. Gospodarze mówią, że spokojnie możemy jechać. Przepraszamy ich za ewentualne naruszenie ciszy nocnej przy znoszeniu bagaży (bo w nocy nawet cichy dźwięk urasta do rangi hałasu) i idziemy na górę dokończyć pakowanie. Rok temu rozpisywałam się jaką zmorą dla mnie jest ta czynność. O dziwo podczas tego urlopu wszystko mam tak poukładane, że wystarczy tylko powkładać do torby i gotowe. Mimo to pakowanie zajmuje jakieś trzy godziny, po których wszystkie bagaże wkładamy do samochodu (na zdjęciu samochód po spakowaniu).
W pokoju zostaje tylko to co pakowane jest w ostatniej chwili przed wyjazdem, czyli ubrania na podróż, jedzonko czy torba z aparatami i dokumentami. Teraz prysznic - niestety po zniesieniu na dół tych wszystkich toreb i torebek dosłownie płynę i idziemy na króciutkie pożegnanie z miasteczkiem. Czasu na spacer mamy niewiele do chcemy położyć się spać jeszcze w dzień aby o pierwszej w nocy wstać bez śladów zmęczenia. Idziemy przez rynek i promenadę wzdłuż przystani i kierujemy się uliczką dookoła starego miasteczka. Jest tak gorąco, że na ten krótki spacer założyłam jedynie górę od stroju kąpielowego i szorty, przez co trochę mi głupio tak chodzić o wieczorowej porze (o ile tak wczesną porę można nazwać wieczorem). Ale co tam upał wszystko usprawiedliwia, a "wieczorowe kreacje" są już głęboko w kufrze samochodu.
Po drodze mijamy grupkę Polaków pstrykających fotki przy skalistym murku i wracamy do domu spać. No i tutaj pojawia się mały problem. O ile wcześniej nie miałam żadnego problemu z popołudniową drzemką w czasie sjesty to teraz nie mogę! Próbuję raz na jednym, raz na drugim boku, już przysłowiowe barany zaczynam liczyć i nic... Tego wieczoru oprócz programu występów scenicznych do Primostenu zjechały jakieś zespoły artystów ulicznych z całą masą bębenków. Wszędzie rozlega się głuche bębnienie i dudnienie oraz śpiewy i inne "artystyczne" odgłosy, przeplatane gromkimi brawami żywo reagujących turystów. Mario też nie może zasnąć i po chwili zaczynamy się już śmiać z tej sytuacji. Dodatkowo pod naszym tarasem jeszcze nie zakończyło się plażowanie, a chwilę po ósmej zaczęło się smsowanie i dzwonienie komórek (chyba jakieś tanie godziny mają). Wesoło na całego! I co chwila to bębnienie - istny koszmar dla nas! Po kolejnym dźwięku dzwonka komórki wybuchamy śmiechem. Ja przykrywam głowę prześcieradłem, które tutaj służy za kołdrę i gotuję się z gorąca, ale przynajmniej jest trochę ciszej.
Zasypiam dopiero po jedenastej a po dwóch godzinkach budzik w telefonie każe wstawać. Nie to jakiś horror - przekręcam się na drugi bok i śpię dalej. Po upływie 30 minut kolejne budzenie, nadal jestem twarda i śpię dalej. W rezultacie zamiast o drugiej wyjechać - dopiero wstaję z łóżka. A na zewnątrz nadal bębenki! Noc jest tak gorąca, że na tarasach w okolicznych domach widzimy siedzących ludzi. Chyba każdy ma dzisiaj problemy ze spaniem. Pod nami na plaży - nadal ktoś się kąpie. Może i dobrze - przynajmniej nie będziemy mieć wyrzutów sumienia, że wyjeżdżając obudziliśmy pół miasteczka. Wychodzimy na taras ze śniadankiem, ale jedzenie jakoś mi nie idzie - czuję już takie lekkie napięcie przed podróżą. Zbieramy się trochę ślamazarnie, pięć razy sprawdzając czy na pewno nic nie zostawiliśmy i w rezultacie wyjeżdżamy dopiero o wpół do czwartej. Teraz przed nami najtrudniejsza część trasy (nie licząc polskich dróg) - przejazd przez wąskie gardło uliczek starego Primostenu. Mamy już małą praktykę, ale teraz jest noc i strasznie ciemno w uliczce przy naszym apartamencie. Ja idę przed samochodem i naprowadzam męża, ale aby cokolwiek widzieć pomiędzy bokiem samochodu a krawędzią muru muszę świecić latarką - a wtedy Mario nic nie widzi. Dodatkowo musi wyłączyć światła bo te mnie rażą i też nic nie widzę! I tak po omacku docieramy do ul. Sv Jure, która jest już w miarę oświetlona na szczęście. Tutaj kolejny raz musimy się przeciskać, ale jakoś się udało. Zdjęcia poniżej pokazują że łatwo nie było.
Opuszczamy powoli kładący się dopiero spać Primosten. Przed dyskoteką w bramie starego miasteczka dwóch gości zataczając się na boki opuszcza lokal, przed piekarnią koło targu stoją jeszcze grupki ostatnich "nocnych marków". Jedziemy w górę, mijamy oświetloną nocą fontannę i jedziemy w kierunku na Sibenik. Żegnają nas migoczące światełka, odbijające się w lustrze wody wciętych w ląd zatoczek. Szukamy jeszcze jakiegoś chorwackiego radia, aby te ostatnie godziny pobytu w tym kraju płynęły w rytmie tutejszych melodii. Jedziemy dość wolno, nie przekraczamy dozwolonych prędkości i po około 20 minutach jesteśmy w Sibeniku na wysokości centrum handlowego. Teraz kierujemy się na autostradę A1 w kierunku Zagrzebia. Z tej strony wjazd na autostradę jest dość okrężny i wiedzie prawie pod górką z wiatrakami, które w nocy migają ostrzegawczymi światełkami. Po chwili jesteśmy na autostradzie i niebawem docieramy do mostu na rzece Krka. Tutaj mijamy bramkę z informacją o temperaturze - jest czwarta rano, ciemna noc a tutaj uwaga: 37,5 stopnia!!! W samochodzie pokazuje nam 36 stopni - widocznie teraz powietrze w górze jest cieplejsze. Można sobie teraz wyobrazić jak gorąco było przez tych kilka ostatnich dni - nic dziwnego, że nie mogliśmy wytrzymać na plaży.
Tankujemy do pełna na stacji INA płacąc kunami i połykamy kolejne kilometry. Jest jeszcze ciemno gdy dojeżdżamy do zjazdów na Zadar, za którymi zaczyna się powoli rysować grzbiet Velebitu. Autostrada zaczyna się wspinać w górę ku widocznym wysoko światłom wjazdu do tunelu. Pod nami widać skąpane w ciemności morze - to niestety ostatni rzut oka na Adriatyk... Mijamy pierwsze tunele i jesteśmy już przed wjazdem do Sv. Rok. Teraz temperatura nad autostradą to 26 stopni - tak informuje tablica świetlna. W tunelu mijamy niekończący się sznurek aut podążających w stronę wybrzeża, fajnie im myślę. Wyjeżdżamy z tunelu i od razu patrzę na tablice wskazującą temperaturę po tej stronie gór - 13 stopni.... Tak więc wąska dziura w górze przenosi nas w ten chłodniejszy, "gorszy" świat po drugiej stronie. Powoli zaczyna świtać. Przy gruncie musi być niezły chłód bo bardzo dużo mgieł wisi nad ziemią. Ponad warstwą mgieł wyłaniają się zalesione grzbiety gór. Otwieramy okna aby nabrać do środka czystego górskiego powietrza, ale aż nas trzęsie z zimna - teraz termometr w samochodzie pokazuje 10 stopni. Robi się coraz jaśniej, a my zbliżamy się do kolejnego z dwóch najdłuższych tuneli czyli do Mala Kapela.
Zastanawiam się czy tym razem nie będzie objazdu jak to miało miejsce przed rokiem, kiedy musieliśmy nadrabiać kawałek drogi po okolicznych wioskach. Mijamy samochód drogowców - taki z tablicą świetlną z tyłu i mamy nadzieję, że to właśnie on ma zamknąć nasz kierunek - a wyprzedzając go zdążyliśmy chyba przed objazdem. Udało się mijamy ostatni zjazd przed tunelem - jeśli tutaj nie ma objazdu to już go nie będzie możemy być spokojni. Jest już jasno ale słońca jeszcze nie widać - przysłaniają go góry. Dopiero po minięciu tunelu zaczyna rozświetlać powoli niebo. Po minięciu Małej Kapeli góry bardzo szybko stają się coraz niższe. Co prawda jedziemy dość szybko więc kilometry mkną jak szalone. Mijamy węzeł Bosiljevo II i teraz już chwila dzieli nas od Karlovaca. Na wschodniej stronie nieba powoli zaczyna coraz wyraźniej wstawać słoneczko. A teren z malowniczych górek zmienia się w równinę. "Łykamy" kolejne kilometry i już dojeżdżamy do bramek przy obwodnicy Zagrzebia. Tutaj ruch jest dość duży - trwa poranny piątkowy szczyt. Za Zagrzebiem mijamy wypadek, na szczęście nie wygląda zbyt groźnie i korków też nie powoduje. Teraz im bliżej granicy ruch jest coraz mniejszy znowu mamy wrażenie, że jesteśmy sami. W strefie nadgranicznej rozciąga się płaski teren łąkowy - tutaj mijamy stada ptaków przypominających dropie, przebiegają nam przed samochodem i trzeba uważać aby nie potrącić żadnego. Jednego ptaszka upolowaliśmy tutaj jadąc do Primosten, teraz rzuca nam się pod koła całe stadko i to ptaków wielkości dużej kury albo nawet koguta. Mamy widocznie jakieś swoiste szczęście do tego miejsca... Zbliżamy się do granicy w Gorican. Tutaj krótki postój, tankowanie do pełna i paczka pringelsów na drogę. I tak niestety pożegnaliśmy w tym roku Chorwację. Teraz przed nami kolejny etap podróży - czyli Węgry.