Darku nie wiem co powiedzieć! Buzię przeważnie mam zamkniętą - nieładnie chodzić z otwartą
. W pracy nikt u mnie z nikim nie rozmawia bo mamy za dużo pracy
aby mieć czas na rozmowy. Mój mąż ma równie dużo do powiedzenia co ja - bo w naszym związku nikt drugiej osobie nie narzuca własnego zdania
. Uśmiecham się dość często i jest to dla mnie naturalne
. A te długie i szczegółowe opisy biorą się stąd, że wszystkie sytuacje zapamietuję obrazami, a nastepnie pisząc widzę je przed sobą niczym film i dokładnie staram się je relacjonować. W dzieciństwie lubiłam książki z opisami przyrody (uwaga: "Chłopi" to była jedna z moich ulubionych lektur). A czy jestem gadułą - mam nadzieje że nie, ale to jaka jestem w stosunku do innych nie mnie jest oceniać, a ludziom którzy mnie znają osobiście. A ten wigor... to już moja druga połowa powinna się wypowiadać...
Pozdrawiam serdecznie!
A teraz pogadam sobie trochę...
Przed Miszkolcem zjeżdżamy wreszcie na M30 i teraz jazda jest już płynna. Włączony tempomat, ruch niewielki i można "odpocząć" za kierownicą. Nadrabiamy teraz czas stracony na postojach. Wkrótce dbijamy na M3 w kierunku Budapesztu. Jest piątkowe przedpołudnie (a raczej ranek) i ruch na autostradzie rośnie z każdą chwilą. Miejscami nawet jest dość tłoczno i musimy zwalniać. Najbardziej dziwi nas fakt, iż od momentu wyjazdu z Barwinka nie widzieliśmy żadnego samochodu z Polski - sprawdza się, że najwięcej turystów podróżuje w sobotę. Jest coraz więcej tirów (co drugi z Rumunii), autobusów i różnego typu aut dostawczych. Zazwyczaj jeździliśmy w soboty i wtedy ruch był mały, teraz (w piątek) jest inaczej. Przed Budapesztem stajemy już tradycyjnie na Jet'cie w okolicy Hungaroring. Tutaj trochę dłuższy postój - kupuję jakieś batoniki, toaleta, a mój mężuś z miłości do języka węgierkiego kupuje gazetę z jachtami. Przerwa trwa ok. 40 min, ale nasz czas jest jak najbardziej planowy - mamy jakieś 20 km do Budapesztu a od momentu "odpalenia silnika" mija właśnie 8 godzin.
Ruszamy dalej, aby walczyć z korkami w Budapeszcie. Na szczęście jest w miarę znośnie, choć remonty nawierzchni powodują korek przez kilka skrzyżowań (za zjazdem w lewo z takiego ślimaka - niestety nie znam nazw ulic), to korek nie stoi a powolutku się toczy i jakoś da się wytrzymać. Po pokonaniu barier remontowych jedziemy cały czas ok 50 na godz., ale za to wszytskie skrzyżowania aż do mostu przejeżdżamy na "fali". Za mostem kierujemy się na M0 (docelowo na M7). Nie odbijamy zaraz za mostem, tylko jedziemy jeszcze trochę prosto, bo pamiętamy sprzed roku, że tam była lepsza nawierzchnia. Teraz cały czas kierują nas znaki na M0, M7, 6 i jeszce kilka innych dróg razem wziętych. Warto jeszcze wspomnieć, że wiele znaków w Budapeszcie zasłaniają drzewa i mozna niestety przez to przeoczyć jakiś skręt lub zbyt późno się zorientować. Dojeżdżamy do miejsca gdzie mamy wybór prosto albo w prawo. W prawo jest znaczek dla tranzytu z emblematem tir. Robimy chyba błąd wybierając jazdę prosto, bo po chwili stajemy w korku i to takim, w którym niestety się stoi a nie toczy. Otwieramy okna i bucha w nas gorące powietrze - jest już 27 stopni a w samochodzie mieliśmy temperaturę ustawioną na 19, różnica jest bardzo odczuwalna. Od razu chce mi się spać, więc piję kolejne "stawiacze na nogi". Wreszcie dojeżamy ślimaczym tempem do skrzyżowania kierującego nas w lewo. Wszystkie samochody stoją jednak dalej na pasach do jazdy na wprost (wydaje nam się dziwne, że nikt nie skręca). Upewniamy się pytając kierowcę w samochodzie obok, czy aby na pewno na M7 należy tutaj skręcić. Ten zaprzecza i mówi, że lepiej jechac prosto bo będzie krócej. No ale prosto jest ten niesamowity zator, w którym już stoimy pół godziny. Słuchamy jednak rady i jedziemy prosto, a raczej przesuwamy się jakieś 10 metrów do przodu i znów stoimy. Mija kolejne 10 minut,a my w tym samym miejscu. Wtedy widzimy, że kilku kierowców stojacych przed nami zawraca i jednak skręca na miniętym skrzyżowaniu. Nasza cierpliwość też się kończy i robimy podobnie. No i super - puściutko, co prawda są jakieś roboty, ale nie przeszkadzaja zbytnio. Dojeżdżamy do zjazdu na M7 i już jesteśmy za Budapesztem. Szkoda, że wcześniej nie zdecydowaliśmy się na ten skręt. W sumie jazda przez Budapeszt zajęła nam ponad godzinę czasu i teraz musimy nadrabiać zaległości czasowe.
Teraz plusem okazuje się piątek. Rok temu w sobotę o podobnej porze nad Balaton ciągnęły tłumy, a autostrada miejscami stała. Teraz jedzie się całkiem przyjemnie i nie ma zbyt dużego tłoku. Dzięki temu dość szybko dojeżdżamy do zjazdu w Zamardi i bez utrudnień pokonujemy odcinek drogą przez nadbalatońskie miasteczka. Po chwili ponownie autostrada - ten odcinek kończy się podobnie jak przed rokiem.
Teraz kierunek w stronę przejścia Letenye - Gorican. Ten odcinek drogi (od ronda z pomnikiem upamiętniającym zmarłych w wypadku polskiego autokaru do wjazdu na autostradę za Nagykanizsą) jest zdecydowanie najgorszy. Nawierzchnia zniszczona i nieremontowana, z koleinami. Do tego droga wąska, a ruch im bliżej granicy tym większy. Na szczęście są widoki na przyszłość bo widać miejscami już praktycznie gotowe odcinki autostrady, a w niektórych miejscach postawili już nawet znaki informujące o wjeździe na autostradę przekreślone do czasu otwarcia nowej drogi. Jesteśmy już trochę głodni i jakaś kawa tez byłaby mile widziana. Wreszcie ostatni odcinek węgierskiej autostrady i jesteśmy na przejściu! Jesteśmy sami, służby wyraźnie się nudzą i chyba tylko z tych nudów oglądają nasze paszporty. Od pracowników biura promocji Chorwacji dostajemy tegoroczne folderki z aktualną mapką. Za terminalem stajemy na kawę. Siedzimy jakieś 15 minut i dalej w drogę - teraz już tylko chorwackie autocesty przed nami. Wjeżdżamy na autostradę i zaczynamy nabierać prędkości, aż tu nagle jakaś ptica atakuje nasz dach. Łupnęło aż się schyliłam odruchowo z wrażenia. No cóż witając się z Chorwacją zabiliśmy niestety ptaka...