Dałam trochę odetchnąć czytającym, ale dzisiaj nie ma lekko - trzeba będzie nie tylko czytać, ale przebrnąć przez "kilogramy" zdjęć.
No to zaczynam...
Piątek to taki dzień, który ma swój charakterystyczny rytm. Rano na plażę wychodzą ci, którzy następnego dnia muszą przełknąć gorycz rozstania z chorwackim wybrzeżem. Po południu zmiana plażowej warty - jedni idą się pakować, a pojawiają się pierwsi "nowi". I tak właśnie jest też tego dnia - stan ilościowy turystów znacznie się powiększa - rozpoczyna się główny sezon. Dookoła miejsca, w którym leżymy pojawiają się nowe twarze i nawet zaczyna być ciasnawo.
Dla nas jest to dzień podobny do pozostałych - bo plażowanie
to główny jego element. Tym razem wracamy na "nasze" miejsce - czyli pod basen przy hotelu Zora. Wiatr juz nie jest taki duży i fale - przynajmniej przed południem nie zalewają nas. Połowa urlopu już za nami, a ja nie mam jeszcze żadnego zdjęcia rybek - dlatego postanawiam, że dzisiaj się nie poddam i nawet, gdyby woda była zimna uwiecznię kilka morskich żyjatek, lub przynajmniej "martwą naturę" pod lustrem wody. Woda na szczęście jest cieplutka i tym razem nie mam problemów z dłuższym w niej przebywaniem. Po krótkim powitaniu słoneczka idę do wody i wrażeniom z obserwacji tego co pod wodą poświęcę ten odcinek.
Niestety nie mam płetw więc nurkowanie jest trochę trudniejsze, ale jakoś sobie radzę. Pływać potrafię w miarę dobrze - tutaj miałam dobrych nauczycieli, ale w kwestii nurkowania jestem samoukiem - po prostu nabieram powietrze i w dół. Podobno mam dużą pojemność płuc (coś takiego wyszło podczas jakichś badań), więc pod wodą mogę trochę posiedzieć, ale utrzymywanie się nieruchomo przez jakiś czas wraz z robieniem zdjęć to już trudniejsze zadanie. Najfajniejsze zdjęcia wychodzą, gdy jest się na wysokości ryby, bo te robione z góry pokazują jedynie ich grzbiety. No i niestety sprzęt... Mój aparat to taka idiotenkamera z obudową, której parametry są kiepskie przy robieniu zdjęć w normalnych warunkach, a co dopiero pod wodą... A więc pływam, zmieniam balansy bieli, ustawiam różne ISO, bawię się lampą, kontrastem i innymi takimi, ale największy problem to to, że nie widzę co fotografuję! Pod wodą jasność wyświetlacza jest tak kiepska, że widać jedynie ciemne plamy, bez szczegółów. Robię więc foty na "czuja" - albo wyjdzie, albo kosz. A jak trudno zrobić ostre zdjęcie! Już mam jakąś rybkę i zanim ten "dziad" wyostrzy to ta już jest za mną!
Tutaj taki przykład jak mi rybka zwiała!!!
No i muszę się dobrze ustawić, światło i inne takie głupoty, o których trzeba pamiętać. Na szczęście dużo jest takich towarzyskich rybek, które na mój widok same przypływają licząc, że dotykając dna odkryję im jakieś pożywienie. Takie nawet czasem przez przypadek jakoś wyjdą.
Dlatego zdjęcia, które zamieszczam bardzo dalekie są od ideału. Kiedyś czytałam relację KIR-a i jego foty to dla mnie nieosiągalne mistrzostwo. Liczę jednak na zrozumienie i usprawiedliwienie moich braków kunsztu.
Pływając za rybkami zauważam, że niektóre z nich zawsze są w tych samych miejscach - np. takie ciemnobrązowe z pękatymi brzuchami, kształtem przypominające trochę welony (taki dłuższy ogon i płetwy) i chyba ich dzieci - takie neonki niebieściutkie, za którymi uganiam się jak głupia, zawsze pływają przy jednej skałce z wnęką.
Nie znam nazw rybek i jeśli ktoś je ponazywa to fajnie. Najbardziej lubię takie w złote paseczki i z zółtymi główkami, pływające w grupkach i przeczesujące dno w poszukiwaniu pożywienia. Z tymi można pływać razem i nie uciekają - nawet lampą po oczach można strzelić i uchodzi to płazem.
Najbardziej płochliwy jest taki "tygrysek" uciekajacy zawsze jak szalony, gdy zauważy, że mam go na celowniku. Chowa się wtedy pod kamieniem i udaje że go nie ma. Ta rybka też jest interesująca, bo niektóre osobniki czasem z boku ciała błyskają niebieską plamą
(i mam wrażenie, że ta plama pojawia się tylko w pewnych momentach). Na górze głowy ma natomiast taki charakterystyczny wzór niczym tatuaż.
Co jakiś czas przepływa ławica takich małych rybek - są ich setki i fajnie tak popływać wśród nich, ale "skubańce" tak szybko uciekają, przy każdym ruchu ciała kolidującym z ich kierunkiem płynięcia.
Dno w tym miejscu schodzi takimi skalnymi tarasami powoli w dół. Tarasy porośnięte są różnymi żyjątkami w postaci gąbek i innych, których nie rozróżniam. Są też oczywiście jeżowce i pozostałości po nich w postaci ozbobnych skorupek pokrytych symetrycznym wzorem. Dużo jest też takich brązowych i żółtych połaci niczym ogródki.
Na pozór z wysokości powierzchni wody wszystko jest nieruchome i martwe - jeśli jednak zejdzie się do dna wtedy można zauważyć mnóstwo ciekawych szczegółów. Pod kamieniami kryją się te mniej towarzyskie rybki, a w skalnych szczelinkach dostrzegam to coś.
Ma czerwone podbrzusze i czerwono zabarwione płetwy i ogólnie nie wyglada na przyjaźnie nastawione stworzenie. Jeśli ktokolwiek zna nazwę tej ryby to bardzo prosze o podpowiedź. Niestety zdjęcie nie jest najlepsze bo po pstryknięciu lampą rybka się po prostu schowała w dziurę.
Jest też dużo glonojadów, ale tak się dobrze maskują, że trzeba trochę oczy powysilać aby je zlokalizować - na tego praktycznie wpadłam brzuchem (chciałam tak "przycupnąć" przy dnie) i zobaczyłam go gdy zaczął uciekać.
Przy brzegu w kamyczkach, czekają te "towarzyskie" ryby.
A tutaj zbiorówka ogólnych widoczków, skałek, rybek i innych żyjątek:
Niestety bateria mojego "super sprzętu" pada błyskawicznie więc muszę dzielić sesje zdjęciowe na kilka dni.
Reszta dnia to oczywiście opalanie, spacerki, wizyta w Konzumie, i pytanie o figi na targu. I tutaj o dziwo zaskoczenie! Są figi - tylko kilka i takie już w gorszej kondycji po całym dniu, ale podobno zostawione specjalnie dla nas. Mój upór maniaka został nagrodzony! Kupujemy wszystkie i pędem do domu bo trzeba je szybko zjeść aby się nie zepsuły. Mmm, niebo w gębie takie figi. Słodziutkie i soczyste, do tej pory jadłam tylko suszone i dżem figowy z Konzuma (wykupiłam całą półkę!!!), a teraz nagroda dla zmysłów. No to dzisiaj już jestem happy. Jest jeszcze miły wiaterek więc siedzimy popołudniu na tarasie, ale gorąc robi się coaraz wiekszy. W cieniu temperatura - 35 stopni, a w kolejnych dniach ma być jeszcze więcej. Po uganianiu się za rybami trochę jestem padnięta i tradycyjnie ucinam krótką drzemkę.
Nadchodzi zachód słońca i ponownie tłumy pod naszym domem "polują" na fajne ujęcia. My powoli wstajemy do życia po popołudniowej sjeście i wybieramy się do miasteczka. Piątkowy wieczór oznacza oblężenie. Tłumy większe niż dotychczas przelewają się przed sceną i po nadmorskiej "promenadzie ze straganami". Dla niektórych jest to ostatni wieczór, dla innych pierwszy. Dlatego wszystkie knajpki przeżywają oblężenie. My z tradycyjnie kupioną pizzą w Barba - Jo siadamy na ławeczce przy przystani, która właśnie się zwolniła. Ale mamy szczęście, bo ta ławeczka jest obiektem zainteresowania wielu par chodzących w tą i z powrotem. Przystań jachtowa to stałe miejsce naszych westchnień - te super jachty motorowe, katamarany, żaglówki, a nawet pontony.
Jeśli jestem przy tematach "portowych" to napiszę jeszcze o scence, której byliśmy świadkami jednego wieczoru - przy nabrzeżu stoi maleńki pontonik - na oko dwuosobowy. Na brzegu stoi grupka ludzi (w sumie z dzieckiem było 5 osób w tym dwóch panów o trochę większym rozmiarze) i tak powoli ładują się wszyscy na ten mikropontonik! Najdziwniejsze jest to, że się mieszczą - tylko pontonik bardzo się zanurza, ale płynie wydając terkot młynka do kawy z minisilniczka (elektrycznego). Mniej dziwi to, że to nasi rodacy - chyba tylko my potrafimy tak kombinować. Oprócz nas scenkę obserwują wszyscy okoliczni turyści (także Ci siedzący przy kawiarnianych stolikach najbliżej przystani) i widać, że śmieją się z tego "wyczynu".