Wracamy do Dubrownika...
Borys krzyczy, że chce jeść, nam też już burczy w brzuchach, więc szybko skręcamy w jakąś uliczkę i ruszamy na poszukiwania czegoś ładnie pachnącego
no i w ogóle żeby były miejsca, bo nie jest to taka prosta sprawa. Idziemy wąskimi uliczkami mijamy różne knajpki, bo nie brakuje ich tutaj, ale wszędzie pełno ludzi, tylko w Pubie Irlandzkim pusto, ale przecież my chcemy do jakiejś chorwackiej restauracji, koniec końców trafiamy do przyjemnej knajpki, stoliki na dworze, słoneczko świeci, jest cieplutko i zamawiamy...pizzę, sztuk 2 i Karlovacko - wieeeelki kufel zimnego piwka
, który znika błyskawicznie, zanim Pani przynosi nam pizzę. Jedzonko pyszne, chociaż pizza dostała 2 miejsce w klasyfikacji, bo takiej dobrej jak w Trogirze nie było nigdzie indziej. Objedzeni jak bąki ruszmy na dalsze zwiedzanie. Aby zachęcić Borysa, obieramy najpierw kierunek na Wielką Fontannę Onufrego - opowiadamy mu, że jest tam 16 masek, z których wypływa woda i musimy umyć ręce, lub napić się z każdej maski, obchodząc fontannę zgodnie ze wskazówkami zegara, a na koniec trzeba wypowiedzieć życzenie i na pewno się spełni. Trafiliśmy w 10 - mały spojrzał na plan miasta i puścił się biegiem w poszukiwaniu fontanny- bo on ma takie jedno marzenie... dochodzimy do placu z fontanną, a tam mnóstwo ludzi, podobno jest to jedno z ulubionych miejsc zwiedzających. W naszym przewodniku było napisane, że z każdej maski trzeba się napić, więc nie było gadania, żadnego mycia rąk...wzięłam butelkę i z każdego kranika po kolei nalewałam wody i piliśmy po łyczku - mało nam brzuchy nie pękły, ale czegóż to się nie robi, żeby spełniły się życzenia
Nabraliśmy jeszcze butlę wody na drogę i ruszmy dalej ulicą Stradun. Mijamy Klasztor Franciszkanów i idziemy w stronę Wieży Zegarowej, "wyfroterowanymi" uliczkami, tam też jest fontanna - Mała Fontanna Onufrego, która jest oblegana przez gołębie, mijamy Pałac Sponza, Kościół św. Vlaha (Błażeja - patrona Dubrownika), który jest niewielki, ale bardzo urokliwy i powoli spacerkiem idziemy dalej i podziwiamy.
Jeszcze dodam, że jak schodziliśmy z murów, to w pobliżu znajduje się Klasztor Dominikanów i kilka mniejszych kościółków. Następnie po lewej stronie mijamy Pałac Rektorów, w którym obecnie mieści się muzeum. My niestety nie wchodziliśmy do takich miejsc, bo musieliśmy też mieć na uwadze Borysa, a dla niego to nuuuuda. Na końcu ulicy znajduje się Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, a stamtąd małą uliczką do chodzimy do kolejnego placu, na którym przeważają kawiarenki, domyślamy się, że rano mieści się tu targowisko, ponieważ pod ścianą jednego z budynków są poskładane drewniane podesty. Postanawiamy tu usiąść i napić się kawy, a Borys gania za gołębiami. Na środku placu stoi rzeźba i okazuje się, że Ivana Gondulica, a na takiej ulicy mieszkamy w Primostenie
. Za nami wznoszą się potężne schody prowadzące do Kościoła, niestety nie poszliśmy już tam, ale robi to wielkie wrażenie. Siedzimy, pijemy kawkę i odpoczywamy, kierowca ma kryzys
- wcale się nie dziwię, a jeszcze droga powrotna przed nami...
Idziemy teraz uliczkami na Stradun i szukamy lodów tańszych niż 7 kun - to zadanie dla Borysa, naszym celem są teraz uliczki odchodzące w górę od głównego deptaka. Prześliczne, wąskie, prowadzące w górę stromymi schodkami, w kierunku murów obronnych, jest ich kilkanaście. Jedna z poprzecznych uliczek jest królową barów i restauracji, mamy tu stolik na stoliku, przy każdej restauracji stoją kelnerzy i miło zapraszają właśnie do siebie, jest tam dosyć ciasno, ale na pewno warto to zobaczyć. Schodząc ponownie w dół, napotykamy kawiarenkę z lodami kugla/ 5 kun
kupujemy oczywiście.
Na plażowanie jakoś nie mamy ochoty, wolimy pooglądać te wszystkie cuda. Znowu jesteśmy przy Wieży Zegarowej i tym razem idziemy w stronę portu, który zamieszkują prawdziwe portowe koty - jeden rzut oka na takiego kota i od razu widać, że wiele przeszedł i nie warto z nim zadzierać
. Oglądamy jachty, łódeczki i stateczki i dochodzimy do miejsca, gdzie znajduje się mini plaża, a raczej miejsce do kąpania, ponieważ jest to taki betonowy cypelek z zejściami do wody w postaci drabinek - pod samymi murami obronnymi, strasznie wiało w tym dniu i było to miejsce zacienione, ale nie brakowało amatorów kąpieli. Spacerujemy tam i z powrotem, przysiadamy na chwilę na ławeczce w słonecznym miejscu, Borys robi nam zdjęcia i ma radochę i dalej w drogę - przy wybrzeżu odbijamy w jakąś boczna bramę, w prawo uliczka prowadzi na Stradun, a w lewo do Akwarium (Akvarij), od razu ruszamy w stronę Akwarium, ale nie wygląda szczególnie zachęcająco, pytamy Pana przy kasie, czy warto, ale jakoś nie jest rozmowny i sami decydujemy, że jednak wchodzimy, bo Borys już się zainteresował komputerem, w którym można poczytać o okazach znajdujących się właśnie w Akwarium.
Kupujemy bilety, które nie były jakoś szczególnie drogie (chyba 15 kun i 10 za dziecko). Wnętrze nas nie zachwyciło szczególnie mocno, są dwie sale w pierwszej są 3 baseny - w dwóch pływają wielkie ryby, które wystawiają grzbiety żeby je głaskać, a jeden basen zamieszkuje żółw, są też akwaria z różnymi okazami morskimi, ciekawskie rybki, rozgwiazdy w różnych kolorach, ślimaki stożki, kraby... W kolejnej sali są już większe akwaria z większymi stworzeniami między innymi z brzydalami murenami, większymi krabami, homarami itp. Samo Akwarium nie zrobiło na nas większego wrażenia, tylko Borys był bardzo zadowolony i cieszyliśmy się, że tak na koniec dosyć męczącego dnia miał jakieś atrakcje.
Wracamy na Stradun, przeciskając się między knajpkami, których tutaj też nie brakuje i powoli ruszmy do wyjścia, najpierw schodkami w górę, później już w stronę zaparkowanego samochodu, jeszcze podziwiamy mury w świetle zachodzącego słońca.
Wracamy na Stradun, przeciskając się między knajpkami, których tutaj też nie brakuje i powoli ruszmy do wyjścia, najpierw schodkami w górę, później już w stronę zaparkowanego samochodu, jeszcze podziwiamy mury w świetle zachodzącego słońca. Znowu kombinujemy żeby nie iść prostą drogą, przy głównej ulicy, tylko jakąś mniejszą bardziej urokliwą dróżką. No i skręcamy w prawo, w taką właśnie uliczkę, gdzie jest całe mnóstwo schodów - pod górę oczywiście, ja mam pewne wątpliwości, czy tą drogą dojdziemy do samochodu, ale...idę dalej
. Po drodze mamy przystanek na głaskanie kotów, bo jest ich tu sporo i pniemy się dalej pod górę, gdzie okazało się, że rzeczywiście nie był to dobry wybór, ale trafiamy na taras widokowy, gdzie rozpościera się panorama Starego Miasta. Robimy fotki i biegiem w dół, ponieważ nie chcemy żeby znajomi musieli na nas czekać, a mamy do przejścia niemały kawałek.
W przydrożnym sklepie zaopatrujemy się w red bulle i coś do chrupania. Docieramy do samochodu punktualnie, znajomi też już są, więc wsiadamy i w drogę - oczywiście po ciemku ta droga już nie wydawała się tak miła jak rano, te zakręty i niektórzy kierowcy, no i oczywiście zmęczenie też dawało się we znaki, ale staraliśmy się nie spać i dotrzymywać towarzystwa kierowcy. Obyło się bez większych przygód, w domu byliśmy po 1.00, zmęczeni i padnięci. Dowiedzieliśmy się tylko, że pogoda w tym dniu w Primosten nie dopisywała, po południu nad miasteczkiem przeszła jakaś straszna burza z piorunami - tym bardziej byliśmy zadowoleni, że tak nam się udała wycieczka do tego pięknego miasta. Wymęczeni, ale szczęśliwi udaliśmy się do swoich łóżek, znowu bogatsi o kolejne doświadczenia i już wspomnienia...