Już prawie wakacje 2007, chorwacka plakietka na tylnej klapie samochodu zdążyła już wyblaknąć, a ja nadal nie skończyłam relacji z sezonu 2006. Moje tempo jest imponujące!!! Dlatego aby wyrzuty sumienia całkiem nie zjadły mojej marnej postury, dokończę ta moją "wypocinę", bo trzeba by już zacząć przygotowania do tegorocznych wojaży.
Ostatni tydzień pobytu na wakacjach pokazuje jak bardzo różni się pojmowanie biegu czasu podczas pracy i w czasie urlopu. Na pewno znaczna większość osób ma "to samo" co ja, mój kochany małżonek i znajomi - czyli takie subiektywne odczucie: DLACZEGO TEN CZAS TAK SZYBKO LECI!!! Przed urlopem każdy dzień w pracy ciągnął się w nieskończoność przeciągając niemiłosiernie każdą sekundę w minutę, minutę w kwadrans, itd. A teraz całkowity galop - Wyszliśmy na plażę a już jest popołudnie. Trochę mnie to denerwuje, bo niby takie wakacyjne lenistwo, a już wyjazd do Polski czuć za plecami. Taki czarny, okrutny scenariusz szoku pourlopowego skrada się za mną aby mnie dopaść. Po prostu horror. Ale zanim wyjedziemy bawimy się jeszcze na plaży w falach, które teraz towarzyszą nam każdego dnia. Mnie ogarnia głupawka ściągania męskiej bielizny pod wodą
przez co meska część naszej wyprawy zawiązuje pakt przeciwko mojej "niewinnej" osobie z podobnym zamiarem. Polowanie trwa parę chwil i kończy się rozejmem, ja może jestem bardziej "obrotna", ale oni przez swoją liczebność też są groźni, więc niestety muszę złożyć broń. No cóż po trzydziestce człowiek też miewa głupawkę i lubi się powygłupiać.
Wracając do tematu falowego - nasza niezwyciężona Murzynka niestety na dwa dni przed odjazdem wyzionęła ducha! Słońce i woda sprawiły, że lekko "napuchła" i jej powierzchnia pływalna zaokrągliła się niczym balon, ale to nie to ją zabiło... Kilkakrotnie fale rzucały naszą biedną Murzynką o skałki i czyhające pod nimi jeżowce, i w taki sposób natura zabrała ducha naszej "bohaterki". Tak więc życie naszego materaca uszło razem z powietrzem, którym tak mozolnie był napompowany... Tak to zabrzmiało, jakby ten materac był żyjącą istotą...
Jednego z "tarasowych wieczorków" postanowiłam wreszcie napisać karki do znajomych, które kupiłam już w pierwszym tygodniu pobytu. U mnie pisanie kartek jest zawsze ostatnim punktem programu wakacyjnego z tego względu, że nie lubię zapeszać. Bo, np. napiszę że pogoda jest superaśna, a tutaj zacznie padać od następnego dnia i kiszka... I mimo, iż nie wierzę w przesądy, 13-go w piątek, przechodzenie pod słupami, kobiety za kółkiem (to był żart), czarne koty (zresztą sama mam takiego), to z tym zapeszaniem jakoś tak jestem ostrożna. Dlatego niestety kartki dochodzą jakiś tydzień po tym jak już jestem w Polsce i zawsze robię takie duże oooki, że jeszcze nie doszły pozdrowienia. Tak więc kartki zostały napisane i teraz każdy dzień i wieczór był realizacją rzeczy, które mieliśmy jeszcze zrobić ale zawsze odkładaliśmy to na później. Czyli na pierwszy ogień prezenty dla bliskich - czyli co kupić dzieciakom wszystkich rodzonych i ciotecznych sióstr i braci, a co mamie, tacie, teściom, itd... Ponieważ kramy wzdłuż promenady oferują praktycznie wszystko ... co można kupić także w Polsce, wiec zawsze szukamy czegoś innego np. na bazarkach z żywnością. Yarod dzień wcześniej zamówił sobie u jednego pana oliwę z oliwek, my zrobiliśmy podobnie. Jednego z ostatnich dni pojechaliśmy też na zakupy do tutejszego GETRO w Kastel Sucurac (czy jakoś tak), pod Splitem. Tutaj oczywiście różnego rodzaju winka pochodzące z Cro, których w Lublinie można daremnie szukać, skrzynka Karlovacko albo Ozujsko (już niestety nie pamietam), a ja dżemy i marmolady (lubię takie, które nie są wodnistymi galaretkami jak w Polsce) - oczywiście marmolady wysokosłodzone i gęste - pychota! No i te suszone kiełbasy, których nie można ugryźć bo można zęby stracić, a które tak lubię. Już w Primostenie kompletujemy prezentowy prowiant, czyli suszone girlandy figowe z listkami laurowymi, dwa kubeczki (niestety made in China), które są superaśne do kawy z mlekiem i jeszce jakieś koraliki i inne drobiazgi. Najważniejsze to i tak wino, oliwa z oliwek i marmolada, no i kalmary smażone, ale tych nie da się przewieźć... niestety!
Przedostatniego popołudnia robimy kolejną rundkę dookoła starówki z pożegnalną sesją zdjęciową. W sumie fotografujemy te same miejsca co zwykle, ale za każdym razem te murki i skałki wyglądają jednak trochę inaczej. Teraz opaleni już na maksa mrużymy oczy przed słońcem, które pada pod katem prostym do twarzy.
Tak trochę smutno, biorąc pod uwage fakt, że to już ostatnie takie chwile... Ja non stop wzdycham po cichu - takie babskie ochy i achy... Jeszcze trzeba w nocy się wyszumieć bo następnego dnia popołudniu będziemy się już pakować, wcześnie kłaść się spać, bo o 1 w nocy wyjeżdżamy... Dlatego tej nocy siedzimy w kafejce na rogu i jemy lody, potem pizza, oczywiście kalmary konsumowane na ławeczce przed jachtami... Fajnie, ale i smutnawo...
Kolejny dzień biegnie koszmarnie szybko. Na plaży jesteśmy bardzo krótko, bo trzeba się spakować, co przecież nie jest wcale łatwe. Wyjeżdżając do Chorwacji pakowanie jest moją największą zmorą. Po prostu nienawidzę się pakować! Teraz też na samą myśl bolą mnie zęby... No ale tym razem jest o tyle prościej, że pakuję wszystko co zabrałam bez zastanawiania się nad przydatnością poszczególnych rzeczy czy ubrań. Segregacja co do bagażnika, co do kabiny samochodu, strasznie dużo czasu mi to zajmuje. Robię sobie przerwę, wyskakuję do miasta wymienić euro na kuny aby starczyło na paliwo i autostrady. Wybieram najbliższy kantor w agencji turystycznej obok sceny na starówce. Tej nocy ma byc wielka impreza na placu, już trwają próby, mają być koncerty, pokazy mody i wogóle impreza, że hej! Wchodzę do agencji a tutaj przebieralnia dla "manekinek". Laski ładne, wysokie, a chłopak z okienka jest w siódmym o ile nie w ósmym niebie. Już praktycznie zamykaja agencję, ale jeszcze wymieni mi kasę. Krótko rozmawia pytając czy przyjdziemy na pokazy, mówię, że już wyjeżdżamy i chyba nie. Oczywiście pyta się gdzie jedziemy i coś oczywiście zagaja o drodze i takie tam miłe banałki. I cały czas patrzy się z rumieńcem na modelki. Staram się kontrolować wzrokiem czy dobrze mi te euro wymienił bo myślami był w innym świecie. Temu to dobrze, myślę sobie - siedzi sobie rozmarzony, a ja muszę wracać do tych bagaży... Musiałam się pospieszyć, bo wjazd samochodem na starówkę jest możliwy tylko w określonych godzinach a z racji większej imprezy mogą być utrudnienia już wcześniej. W końcu postanawiamy podjechać jednak od strony morza i znosić bagaże po schodkach bocznym zejściem.
Znoszenie bagaży to dopiero była udręka. Bieganie z walizkami i torbami po wąskim zejściu nie należy do rzeczy fajnych. Ja przy okazji wkładając jedną z cięższych toreb do bagażnika zrobiłam to tak niefortunnie, że odczuł to bardzo mój kręgosłup. Ból w odcinku lędźwiowym był tak silny, że nie mogłam normalnie stać, siedzieć, leżeć, itp. Zebrało mi sie na mdłości. Nałykałam się prochów przeciwbólowych i jęczałam jak stara baba. Żonka Yaroda pomagała jak mogła (złota kobieta), ale ten ból nie dawał za wygraną. Koło 22 kładliśmy się spać. Robert z żonką poszedł jeszcze pooglądać występy, ja nie miałam siły na nic. Na łóżku nawet nie mogłam leżeć tak mnie bolało... Mój małżonek leżał zły że marudzę i mu spać przed trasą nie daję. Wreszcie pobudka po północy i wyjazd. Miał być o 1, ale nie pamiętam już o której wyjechaliśmy, na pewno byliśmy trochę spóźnieni. Mimo proszków ból kręgosłupa nie mija - jestem prawie jak paralityk - nawet oddychanie sprawia mi ból. W samochodzie siedzę jakbym kij połknęła. Jest mi na dodatek strasznie niedobrze. Nie mam choroby lokomocyjnej, ale ból i proszki sprawiły, że zbiera mi się na wymioty. Za Sibenikiem kierujemy się w stronę wjazdu na autostradę, ja już w panice szukam jakiegoś woreczka.... Dobrze że zaraz jest jakaś stacyjka - stajemy, a ja... no wiadomo co... Reszta ekipy dzwoni czy wszystko ok, mówimy żeby jechali dalej, a my ich dogonimy. Po tym przystanku już jest trochę lepiej, co prawda nadal boli ale już mnie nie nudzi przynajmniej (chyba organizm nie akceptował tabletek przeciwbólowych w takiej ilości). Dobrze, że mogę wyregulować podparcie lędźwiowe - to pomaga. Na postojach po drugiej stronie autostrady widzimy istne obozowiska samochodów, zwiastujące oblężenie wybrzeża. Z każdym kilometrem sznury samochodów jadących nad morze zagęszczają się. Parkingi pękają w szwach! Cieszymy się, że my jechaliśmy dwa tygodnie wcześniej, bo teraz stanie w korkach zajęłoby nam dodatkowe parę godzin. Mijamy tunel pod Masywem Velebitu i jedziemy dalej. Nasza ekipa mocno wyrwała do przodu bo jeszcze ich nie widzimy. Wreszcie dojeżdżamy do pozostałych i teraz już razem żegnamy się powoli z Chorwacją. Przed Małą Kapelą drogowcy ustawili objazd. Ilość samochodów podążających na wybrzeże jest tak duża, że ci którzy wracają kierowani są objazdem, aby jak najbardziej udrożnić autostradę. W nocy dróżka po górkach wymaga większego skupienia uwagi i dzieki temu mój z lekka zaspany małżonek szerzej otwiera oczy. Objazd jest dość długi (zaczynamy się zastanawiać czy aby dobrze jedziemy) i gdy wjeżdżamy na autostradę ciemnośc nocy zaczyna lekko się rozjaśniać. Teraz każdy kilometr jest dosłownie połykamy. Nadal nie możemy się nadziwić tym sznurom samochodów jadącym nad wybrzeże - płyną jak rzeka. Na obwodnicy Zagrzebia podziwiamy wschód słońca. Próbujemy zrobić fotki ale spóźniamy się chwilę i promienie już są za ostre, a kadr też już nie jest najlepszy. Za Zagrzebiem stajemy na parkingu przy jakiejś stacji paliw i czekamy na resztę naszej ekipy, bo po drodze gdzieś nam zniknęli z oczu i nie mogliśmy ich wywołać przez krótkofalówkę. Po tym postoju Robert z rodzinką pojadą szybciej aby pobawić się jeszcze na wesołym miasteczku w Budapeszcie, a my z Yarodem jedziemy jako drudzy. Powoli wyjeżdżamy z Chorwacji. Mój kochany małżonek chce sprawdzić ile nam fabryka dała i uwiecznić wskazanie aparatem foto dla potomnych, ale pech chce, że albo jest za duży ruch, albo pod górkę i musimy zwalniać. Wreszcie już prawie przed granicą z Węgrami rozluźnia się trochę i robimy test. Nie jest tak dobrze jak w drodze na Cro na Węgrzech, gdzie gładszy asfalt przed Miskolcem pozwolił na kilka kilometrów więcej ale też nie jest najgorzej, biorąc pod uwagę to, że samochód dosłownie siedzi na kołach tak jest obładowany... No ale ponieważ takich rzeczy nie wolno robić, o czym doskonale wiemy, nie polecamy tego innym... Przejście graniczne z Węgrami wykorzystujemy na postój, tankowanie i zakupy za resztkę kun. W sumie ta reszta kun miała być na paliwo - chcieliśmy płacić trochę gotówką a częściowo kartą. Niestety z panem na stacji nie dało się dogadać - on twierdził że taki sposób zapłaty jest w żaden sposób niemożliwy, no cóż, trudno, ja wiem że tak można, ale to on był panem na włościach. Wsiadaliśmy już do samochodów, gdy na stacji pojawiła się największa atrakcja - wóz gaśniczy z DVD!
Fajnie wyglądał, ale najlepszy był właśnie ten znaczek DVD na drzwiach.
No i zaczęły się Węgry czyli zmora kierowcy. Nasza trasa wiodła można tak rzecz - po przekątnej przez cały kraj. Dobrze, że tych autostrad na Węgrzech jest już trochę więcej, bo trasa jest po prostu dosyć nudna. Najpierw rozglądamy się za stacją, na której można kupić winiety, ale jedziemy i jedziemy a tu nic. Wreszcie znaleźliśmy. Ruch na stacji jest dość duży - TIRY, samochody osobowe, autobusy, nie ma gdzie zaparkować, więc stajemy trochę tak na przejeździe i idziemy szybko kupić nasze "autostradowe przepustki".
Teraz mamy jeszcze do pokonania kawałek drogi, która przez natężenie ruchu i koleiny zawsze mnie irytuje i niebawem wjeżdżamy na autostradę. Autostrada jest prawie pusta. Mario żartuje, że chyba jest zamknięta, bo nie jedzie żaden samochód! Po zatłoczonej krajówce tutaj istna pustelnia!!! A z tej pustelni korzystają sobie żółwie. Jedziemy, a tutaj jakieś kamienie? Coś leży na drodze w pewnych odstępach. Gdy zbliżamy się widzimy, że te "kamienie" się ruszają i są to najprawdziwsze żółwie. I wcale nie chodzą tak wolno, jeden sprintem przechodzi przez pasy autostrady, niestety inne nie miały szczęścia i widać rozjechane skorupy... Można się zdziwić, jedzie sobie człowiek pusta drogą a tu nagle żółw! Siatki zabezpieczajace wszędzie ostro strzegą dostępu do drogi, ale takie stworzonko potrafi widać sobie z tym utrudnieniem poradzić. Z okazów fauny na Węgrzech w okolicach Balatonu widzieliśmy jeszcze stado czapli i chyba tyle atrakcji. Autostrada szybko się skończyła, teraz krótki odcinek nad Balatonem i znowu wjeżdżamy na M7 w kierunku Budapesztu. I znowu wita nas korek, ale na szczęście nie w naszą stronę. Do zjazdu z M7 w kierunku Balatonu czeka tyle aut, że policja posiłkując się śmigłowcem próbuje coś z tym zrobić kierując podróżnych na wczesniejsze zjazdy. Jeszcze raz cieszymy się, że wybraliśmy wcześniejszy termin urlopowy. Im bliżej Budapesztu, tym ruch staje sie coraz bardziej gęsty. Zjeżdżamy na M0 dość wcześnie, przez co robimy dość znaczne koło wokół miasta, ale czasowo chyba zaoszczędzamy. Za Budapesztem M3 mija monotonnie i tak leniwie, że chcemy gdzieś stanąć na odpoczynek. Mario już na wcześniejszym postoju przy M0 trochę kimnął i teraz też oczy mu się kleją. Ja nadal "połamana", ale już z większą swobodą ruchów, też usypiam w pionie. Stajemy na stacji Jet i opoczywamy.
Kolejny etap podróży jest już bardzo schematyczny. Za Miskolcem zjeżdżamy z autostrady w kierunku Tornyosnementi (czy jakoś tak - nie mam przy sobie mapy), wjeżdżamy na Słowację, mijamy Koszyce (tankujemy przed Koszycami), Presov (tutaj robimy jeszcze zakupy w Tesco) i wkrótce witamy Polskę. I o ile wcześniej chciało nam się trochę spać, bo samochód płynął po drodze, to już sam wjazd na posterunek graniczny jest niczym arcydziurawy tor przeszkód! Niezła wizytówka Polski. Każdy kto wjeżdżał do Barwinka wie o czym piszę. Zaczął się koszmar. Co prawda coraz dłuższe odcinki drogi do Rzeszowa są już po remoncie, (teraz nawet jest jeszcze lepiej) ale człowiek od razu staje się "agresywny" na takiej drodze. Trzy i pół godziny po polskiej rzeczywistości drogowej doprowadziło nas do Lublina.
I tak wreszcie zakończyłam tą "Niekończącą się opowieść". Teraz czas zacząć przymiarki do tegorocznego wyjazdu. Zatem kończąc życzę wszystkim szerokich i gładkich dróg, wymarzonej pogody i najfajniejszych wakacji pod chorwackim słońcem! A na wypadek spotkania gdzieś na trasie lub na miejscu w Cro mówię wszystkim
Do Zobaczenia!!!