Znowu trochę poleniuchowałam. No może nie tyle leniuchowałam bo miałam urwanie głowy z remontem w mieszkaniu, ale niestety zrobiłam przerwę w pisaniu. Po drodze gdzieś umknęły mi nawet Święta i dopiero teraz pozdrawiam wszystkich i życzę nadejścia chorwackich temperatur (bo smaczne jajka już się przeterminowały)! Całusy dla Jacka i jego żonki (ale to już załatwimy osobiście)!!! No to teraz szybki ciąg dalszy.
Ach te fale!
Rano zatoczka widoczna z naszego tarasu była nieco wzburzona, ale prawdziwe fale były na otwartej przestrzeni od strony zachodniej. Wreszcie morze zapowiadało atrakcje!
Ja z mężem z "uporem maniaka" obrałam kurs na wyspę. Kupiliśmy bilety i czekaliśmy na przypłynięcie łódki z mocniejszym silnikiem. Oczekiwanie trwało już dość długo i kilka par zaczęło rezygnować z wycieczki na wyspę. Duża łódka nie pojawiła się i "marynarze" podjęli decyzję, że popłyną tą małą. Fale były tak silne, że trudno było utrzymać równowagę na pomoście i już samo zajęcie miejsca w łódce było nie lada wyczynem dla osoby spędzającej całe życie na lądzie. Wyglądało to jak chodzenie po linie na silnym wietrze. Wreszcie wypłynęliśmy. Chłopak sterujący łodzią miał początkowo dość odważną minę, która zmieniła się diametralnie, gdy wysokie fale zaczęły łódkę po prostu zalewać. Nabraliśmy wody tak szybko, że chłopak miał problem aby zawrócić do pomostu. Na szczęście udało się i siedząc całkowicie w wodzie jakoś dobrnęliśmy do pomostu. Oczywiście wszystko co mieliśmy ze sobą całkowicie przemokło - dobrze, że aparat włożyliśmy wcześniej do obudowy. Tak skończyła się wycieczka z przygodami a nasz bilet został przeniesiony na kolejny dzień.
Wróciliśmy do naszej ekipy pod basen. I tutaj dopiero zaczęła się zabawa!
Nasz materac o wdzięcznym imieniu "Murzynka" (ojcem chrzesnym był Jarod77) kursował po falach z moim mężem i Jackiem na pokładzie. Ja nieopodal próbowałam swoich sił w skokach do wody. Bawiliśmy się jak małe dzieci i mieliśmy taką frajdę, że trudno to nawet opisać. Ja kilka razy omal nie zgubiłam stroju kąpielowego (parokrotnie znalazłam go w okolicach kostek - ups!), a nasi mocarze na materacu zaliczyli parę przewrotek - aczkolwiek "ujeżdżanie Murzynki" szło im całkiem nieźle. Szaleństwa z falami wyciągnęły z nas siły - ze mnie chyba najbardziej (słaba płeć). Powrót do apartamentu był dla mnie tak męczący, że ostatnie metry pod górkę w palacym słońcu ciągnęły się niczym kilometry. Po prysznicu i obiedzie padłam na łóżko, ale fale były tak absorbujące, że chcieliśmy je uwiecznić na zdjęciach. Zabraliśmy aparaty i w drogę. Jacek wziął lustrzankę pentaxa i jego zdjęcia fal są niesamowite. My niestety takich fajnych nie mamy, a na dodatek mój kochany małżonek strasznie bał się, że wszechobecna sól z rozbryzgujących się o skały fal wejdzie w obiektyw i będzie po aparacie. Zreszta już kiedyś tak załatwiliśmy naprawę jednego aparatu... Tak więc ostatecznie nawdychaliśmy się soli i wrócilismy z kilkoma jedynie fotami.
Kolejny prysznic (sól była wszedzie) i wypad do miasta. Ach te wakacje...