14.08.
Wstaliśmy o 7 rano i strasznie zaspani pojechaliśmy na zorganizowaną wycieczkę do Meteory.
Autokar w 9/10 wypełniony był Niemcami, którzy pobudzani przez pilota, wybuchali co chwila gardłowym śmiechem. Ja też im wtórowałem rubasznym HA HA HA, przesuniętym w czasie o m/w 10 sekund, aż Niemcy milkli , a Ewa mnie uciszała. Autokar doskonale resorowany, autostrada gładka. To się musiało tak skończyć- początki choroby komunikacyjnej u Ewy. Pierwszy raz jedziemy autokarem z WC, klimatyzacją i lodówką z zimnymi napojami (płatne).
Meteora zrobiła na nas kolosalne wrażenie. Przyroda zrobiła co mogła, by rzucić ludzi na kolana, ale oni przechytrzyli ją i wybudowali na najbardziej niedostępnych skałach monastery.
- W dole Kalambaka
Zrobiliśmy masę zdjęć ( hi, hi może ze 30) i po zwiedzaniu pojechaliśmy do leżącego u podnóża gór miasteczka na obiad. To znaczy Niemcy rzucili się do stołów zamawiając potrawy, a Polacy do kart z cennikami. Potem, podobnie jak i my, wymykali się na pobliski skwerek.
- Widok z Kalambaki
- Nasz obiadek
Na obiad wypaliłem papierosa i wypiliśmy trochę Sprita. Zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej przy źródle Wenus, gdzie zniknął na dłuższy czas autokar. Ok. 18 byliśmy z powrotem na campingu i pobiegliśmy pędem do morza, aby się odświeżyć. Później obfita kolacja złożona z chleba z pasztetem popijana zimną wodą. Zmęczeni po wycieczce spaliśmy , jak zabici całą noc, aż upał wygonił nas z dusznego namiotu nazajutrz.
15.08.
Znów to samo. Morze, plaża. Zostało nam 500 drachm i już zaczynam myśleć, co by tu sprzedać.
Właściwie, to możemy sprzedać tylko płetwy, aparat fotograficzny i zegarek. Oprócz tego, nie mamy nic wartościowego. Nie ma chętnych, a szkoda, bo zimne piwo i ciepły obiad ciagle chodzi po głowie. Wieczorem chodzimy po dzikich campingach, wypytując Polaków o pracę.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że jest ciężko znaleźć coś w okolicy. Trudno- idziemy spać głodni.
16.08.
Po dietetycznym śniadaniu pojechałem szukać pracy. Tuż za bramą złapałem okazję do Katerini
Zwariować można z tymi językami! Tym razem nicnierozumiejący Francuzi z Marsylii podwieźli mnie do miasta. Zacząłem iść starą szosą w kierunku Salonik. Na najbliższej stacji benzynowej zapytałem się, czy nie wiedzą czegoś o pracy w okolicy.
Mężczyźni roztrajkotali się na dobre, lecz w końcu zrozumiałem, że praca jest na miejscu przy orzeszkach laskowych. Umówiłem się na 2000 drachm dziennie ( ena mera ergasija- ena mera pliromi – pamietam do dziś) plus wyżywienie. A wszystko w jakiejś przedziwnej gwarze polsko-grecko-angielsko-niemieckiej dołączając indiańską mowę gestów i body language.
Wróciłem błyskawicznie na camping i uczciliśmy z Ewą znalezienie pracy wypijając wino.
Później ostatnie kapiele w morzu i ostatnie opalanie. Po południu spakowaliśmy nasze klamoty i z łezką w oku opuściliśmy gościnny camping „Minerva”
Spoceni jak myszy, (gorąco) dotarliśmy do autostrady i złapaliśmy ciężarówkę. Dopiero w Katerini przypomniało nam się, że nie zostawiliśmy wiadomości dla Kamy i Darka na campingu. Prawdę mówiąc nie bardzo wierzymy w ich przyjazd.
Rozstawiliśmy namiot w ogrodzie leszczynowym. Noc koszmarna, gorąco i bez przerwy gryzły nas komary. Zapaliliśmy świeczkę, wytłukliśmy wszystkie gady i zamknęliśmy namiot. Po 2 godzinach
sytuacja się powtarza. Którędy ta zaraza włazi? Zatkaliśmy wszystkie możliwe otwory ręcznikami, chustkami i papierem toaletowym. Straciliśmy w końcu towarzystwo komarów , ale za to zyskaliśmy małą przytulną saunę.