20.08
Praca jak co dzień, ale dziś idzie jakoś przyjemniej, bo pracuje z nami wesoła (stara ok.40lat) kobieta, która cały czas zagaduje, śpiewa i śmieje się.
- W sadzie leszczynowym. Czy ja wyglądam na popa?
Dzięki niej poznajemy nowe słowa greckie, a nawet całe wyrażenia: Yarek, Ewa ellate na fame – oznacza , że mamy iść jeść obiad. Wspólne posiłki, jedzenie lepsze, do obiadu po szklaneczce ouzo- widać, że nabrali do nas zaufania, okazują nam sympatię i czujemy się niemal jak w rodzinie.
- "Baba" Filip i jego rodzina
Po pracy poszliśmy do centrum Katerini. W mieście straszny ruch, hałas, tylko sklepy pozamykane.
Sobota. Knajpki, kawiarnie, bary nie próżnują. Duży obsadzony drzewami plac w sercu miasta, to jedna wielka kawiarnia, wśród rozgadanych klientów nieustannie krążą niestrudzeni kelnerzy.
Zjedliśmy co nieco, pooglądaliśmy bogate wystawy i lekko powłócząc nogami wróciliśmy do ogrodu „baby” Filipa.
21.08
Ostatni dzień pracy, niedziela. Niezbyt gorąco i bardzo przyjemnie. A to kawa z lodem, a to same lody i owoce, Greczynki trajkocą, dorównując w szybkości mowy Włoszkom.
Na koniec ustawiliśmy się tyralierą i zaczęło się wielkie zbieranie resztek z ziemi, zakończone o 18.30 bólem pleców. Ale to już naprawdę koniec pięciu dni ciężkiej pracy. Zarobiliśmy 20 tys drachm, czyli ok. 130 USD. Kupiliśmy sobie wino, aby uczcić ten piękny fakt, czerwone wonne Tsantali. Spaliśmy snem sprawiedliwych.
22.08
Zwinęliśmy namiot i po pożegnaniu z dziadkiem Filipem i jego rodziną, pojechaliśmy do Paralii.
- Dziki camping nad brzegiem morza
- Już nie muszę zrywać orzeszków.
Rozstawiliśmy namiot na dzikim campingu obok plaży i w te pędy do morza ochłodzić nasze spracowane ciała. Cały dzień spędziliśmy na plaży, a wieczór na miejskim deptaku.
Wypijamy białe półsłodkie, leciutkie jak zefir, wino z dwoma sympatycznymi Albańczykami z Kosowa. Częstują nas białym owczym serem, wędzonymi oliwkami i soczystym melonem. Smak pamiętam do dziś, a raczej wrażenie fantastycznego smaku.
Plaża i morze rozświetlone białym księżycowym blaskiem, nad głowami krzyżują się laserowe promienie śmierci z pobliskiej dyskoteki „Atlantyda” . Śpiewa Freddie Mercury.
23.08
Dziś ostatni dzień, tak postanawiamy. Trzeba pomyśleć o powrocie. Na razie jadę do Katerini wymienić w banku drachmy na dolary. Biorę 100 USD, reszta na podróż i jedzenie.
Resztę dnia spędzamy na plaży, staram się korzystać w dwójnasób, więc pływam dwa razy szybciej, nurkuję dwa razy dłużej i głębiej. O mało co nie wynurzam się w czapeczce z meduzy, którą w ostatniej chwili zobaczyłem.
Na deptaku spotykamy kolegę z roku, Romka. Gadamy długo, ciesząc się z tak nieoczekiwanego spotkania, tysiące kilometrów od domu.
24.08
Rozpoczynamy naszą Odyseję. Pierwszy etap to autobusem dojeżdżamy do autostrady. Stoimy zaledwie 15 minut i łapiemy ciężarówkę do Salonik. Jedziemy z tyłu, z rozwianym włosem, patrząc, jak Olimp na tle pocztówkowego nieba robi się coraz mniejszy i mniejszy. Pogryzamy krakersy, którymi poczęstował nas kierowca i pogrążamy się w melancholijnym milczeniu.
W Salonikach utknęliśmy na dłużej, aż sympatyczny Grek (mimo, że nie było mu po drodze) podwiózł nas do drogi w kierunku Seres. Jedna ciężarówka, potem druga. Jedziemy na pace z siedmioma innymi ludźmi, kierowca, chyba lekko pijany, zażyczył sobie 2 dziewczyny do towarzystwa w szoferce. Docieramy do granicy bułgarskiej i celnicy, widząc polskie paszporty, zdziwili się, że nic nie zostało nam wpisane, co było nagminnym procederem.
Po przejściu granicy wsiedliśmy w pociąg do Sofii i zamiast płacić w kasie po 13 lewa za bilet
(specjalna, wyższa cena dla cudzoziemców), daliśmy w łapę konduktorowi po 5 lewa i wszyscy byli zadowoleni. Do Sofii dotarliśmy o 23 i po zjedzeniu czegoś ohydnego w brudnym i śmierdzącym bufecie
, rozłożyliśmy śpiwory na marmurach hali dworcowej i ułożyliśmy się do snu. Podobnie zrobiło kilkanaście innych osób oraz gromadka bezdomnych dzieci, ale one nie miały śpiworków.