11.IX Góra Świętego Ilijasza wzywa
Jacek jak sobie cos postanowi to nie ma odwrotu. Tak właśnie było z wchodzeniem na Sv. Ilije, wstał rano, pomógł mi się ubrać i umyć, pobiegł do apteki z rozmówkami. Efekt tego był mizerny : szukal "mast na oteklinu", dostał jakiś żel w tubce, doczytałam z ulotki że to na kontuzje u sportowców, nie udało się dogadać w kwestii rywanolu . Tak więc smarowidło zastosowuję natychmiast i na tym poprzestaję. Jacek zaczął się zbierać z Przemkiem który o dziwo też wstał przed ósmą, wsiedli do samochodu Przemasa .... i tyle ich było widać. I tu się robi problem co ja mam dalej Wam pisać .... na górę nie wchodziłam, siedziałam na dole w kucy i przejmowałam się swoją puchnącą ręką, jest dużo fotek robionych przez męża i Folka, najlepiej by było jakby sam uczestnik opisał swoimi słowami jak wchodzili. Dla mnie ten dzień zapisał się jako najtrdniejszy moment naszego pobytu.
Mija ranek, chłopaki są gdzieś po drodze na męskiej wyprawie a ja siedzę przy kawie i śniadaniu z Lusi. Trochę gadamy ale dzień jest tak ładny że głupio mi zatrzymywać kumpelę tylko dlatego że ja niespecjalnie mogę chodzić. Lusi się idzie trochę się poopalać na plaży a ja zajmuje się czytaniem i porządkowaniem fotek. Długo jednak nie daję rady pracować przy kompie, w miarę jak ruszam na siłę palcami u ręki , ta zaczyna puchnąć i sinieć. Tuż po południu dzwoni telefon - to Przemek z góry oznajmia że są na szczycie. Mówi żebym wyszła z domku i zrobiła im z dołu zdjęcie, widzą naszą "kucę". Ręka mnie rwie już na dobre ale zbieram się w sobie i idę robić te fotki, nie widzę jednak nawet przez zoom chłopaków. Za chwilę Jacek przysyła smsa i takim samym tekstem. Zaczynam panikować i wymyka mi się przez telefon że ręka puchnie coraz bardziej, jak słyszę Jacka głos to zaczynam mu szlochać do słuchawki. Chcę żeby szybko wrócił bo czuję że bez lekarza może być kiepsko, nie mogę w ogóle zginać palców w prawej ręce. Chłopaki mówią że odpoczną i bedą juz wracać. Szybko obliczam że powinni być dopiero na 15 - 16stą z powrotem. Idę do łazienki, że spuchniętego serdecznego palca nie chce już jeść obrączka. Ściągam ją z wysiłkiem na siłę na mydło. Niedługo wraca Lisi i widzi że "coś jest nie tak".
Mija niecała godzina i ... pojawia się spocony Jacek. Jest podrapany, na kolanie ma przyschniętą krew. Bez wyjaśnień każe mi się zbierać i mówi że jest lekarz i trzeba szybko iść. Ambulatorium które wczoraj było zamknięte na głucho, jest czynne od 14ej, lekarz i pielęgniarka z Korculi właśnie przyjechali i będą przyjmować. Jacek łapie tylko picie i idziemy. Pytam gdzie Przemek - okazuje się że się rozdzieli,na szczycie podjęli decyzję żeby schodzić w dół do Orebicia, bez szlaku, na oko. Przemek został w tyle a Jacek dosłownie pobiegł po skałach. Niewiele więcej się dowiaduję, Jacek nie chce wnikać w szczegóły. Wyduszam z niego tylko to że szli jakimś starym szlakiem znajdującym po drugiej stronie grzbietu niż inni wracający z Ilijasza. Potem jak juz zszli niżej przez chaszcze i zarośla. Gdy dochodzimy do do ambulatorium, okazuje się że czeka już tam spora grupka osób, w drodze wyprzedza nas jeszcze polska para z Łodzi, wszyscy lądujemy i tak za chwile w poczekalni. Przyjmuje jeden lekarz "od wszystkiego" w asyscie pielęgniarki. Oddycham z ulgą gdy łodzianin mówi że można się dogadać po angielsku, mój chorwacki przecież ogranicza się do refrenów piosenek Thompsona. Czekamy dość długo, czasem pojawia się dyżurujący lekarz i wybiera sobie pacjentów. Nie rozumiem zasad jakimi się kieruje, ale wyraźnie widzimy że Chorwaci wchodzą pierwsi, nawet jak ktoś doszedł po nas. W końcu woła pana z Łodzi, który idzie na zdjęcie szwów z głęboko skaleczonej ręki. Ja muszę chyba wyglądać całkiem nieźle bo lekarz nadal się mną nie interesuje. Po półtorej godzinie uzyskuję tyle że mówią żeby się przenieść mnie do gabinetu zabiegowego, idziemy tam i znowu czekamy. Po chwili pojawia się młody Włoch który ma coś z uchem i też z nami czeka. Nikomu się tu nie spieszy a minuty odmierza coraz częstsze burczenie w moim brzuchu, znak że pora obiadowa się zbliża. W końcu Chorwacki lekarz przychodzi, rozmawia ze mną dobrą angielszczyzną ale jestem tak zdenerwowana że proszę o powtórzenie niektórych rzeczy drugi raz żeby mieć pewność że zrozumiałam o co mu chodzi. Bada mi rękę i mówi że może być złamana. Mówi że nie powinnam czekać do dzisiaj tylko od razu jechać wczoraj do Dubrovnika 120 km na ostry dyżur. Zgina mi rękę a ja syczę z bólu jak naciska na opuchnięty staw. Naszykowali mi opatrunek, jednak szybko orientuję się że to będzie gips. Lekarz mówi że trzeba rękę unieruchomić i jechać na prześwietlenie do Dubrovnika bo tak bez rentgena nie można stwierdzić czy to tylko stłuczenie czy coś więcej. Wypisuje mi hieroglificzne skierowanie, pytam czy nie można gdzieś bliżej tego załatwić. Okazuje się że niby można - po drugiej stronie w Korczuli, tylko że tam maja rentgen ale nie mają osoby która jest ortopedą i w razie czego nic nastwi mi ręki ani nie odczyta zdjęcia. Jeszcze tylko formalności - spisanie moich danych z paszportu i możemy iść do domu. Nic nie zapłaciliśmy, Polacy za podstawową opiekę medyczną w jakiejś umowy nie płacą, nie miałam żadnego dodatkowego ubezpieczenia. Jestem skołowana, nie wiem co zrobić dalej, Jacek każe mi decydować czy jedziemy do szpitala czy nie. Wracam płacząc z ręką w gipsowym korytku, zawiązaną bandażami. Naradzamy się z towarzystwem, co pięć głów to niejedna. Jacek jako jedyny jest za wyprawą do dubrovnickiego szpitala, Przemek twierdzi że nie mam żadnego złamania, podobnie Grażyna przypomina mi że wczoraj ruszałam palcami. Ponoć przy złamaniu nie mogłabym od razu zginać ręki. Biję się z myślami ale perspektywa jechania 120 km do nieznanego szpitala nie wydaje mi się zachęcająca. W końcu postanawiam zostać na własne ryzyko, w Chorwacji będziemy jeszcze 4 dni, nie muszę prowadzić samochodu więc taka decyzja wydaje się mieć sens. Przebieram się i jedziemy na kolację do knajpki. Po drodze podwozimy Przemka pod klasztor gdzie został jego wozik po porannej wyprawie. Najpierw idziemy do Mlinicy, knajpki polecanej przez Bociana, jednak okazuje się że nie ma tam wolnego stolika. Wchodzimy więc do innej - nazywa się Amfora, sporo stolików jest zajętych jednak kelner szybko znajduje coś dla nas. spotyka nas miłe zaskoczenie - mają duży wybór dań, rożne mięsa, w tym sporo kurczaka, spaghetti, kilka sałatek. Jacek chcąc mi wynagrodzić ciężki dzień zamawia półmisek mięs dla dwojga z dobrym piwkiem, nasi znajomi też znajdują coś dla siebie. Z naszego dania najadłoby się i czworo, jest różnorodne i ładnie podane. Konobar interesuje się nami co chwila co także jest dla nas miłą "nowością". Jemy sobie spokojnie, czuję się trochę jak dziecko bo Lusi i Jacek muszą mi kroić mięso które potem ja zbieram lewą ręką, ale jakoś daję sobie radę. Póżnym wieczorem wracamy z knajpki i spaceru już w znacznie lepszych humorach i nieco "rozładowani". Ja - znieczulona czerwonym winkiem szybko zasypiam, towarzystwo jeszcze siedzi jak zwykle wieczorem przy piwku na tarasie.
To są fotki zrobione z naszego podwórka:
A to już jedzonko w knajpce:
< Relacja Jacka z wejscia na Sv. Ilija i zejścia na poprzek do Orebcia będzie odzielnie jak tylko on sie zbierze i coś mi podyktuje >