Piątek, 7 październikaGdy o godzinie 7-mej zjechaliśmy na ląd, temperatura w Livorno wynosiła jakieś
10 C, no i padało. Widoczność zerowa, po prostu paskudnie
. Gdybyśmy nawet chcieli pojechać na śniadanie do Pizy, to nie bylibyśmy z tego zadowoleni. Postanowiliśmy, że zjemy gdzieś po drodze, przy jakieś stacji paliw już za Florencją...
Do autostrady pod Florencją dojechaliśmy niepłatną dwupasmówką. Gdyby nie deszcz, jechałoby się świetnie, bo przesadnie dużego ruchu o tej godzinie jeszcze nie było.
Wjazd na autostradę odbył się bez korków.
Po niedługim czasie (trochę przed Bolonią) zatrzymaliśmy się na jedzenie. Mieliśmy wprawdzie coś jeszcze w bagażniku, ale robienie nawet najprostszej kanapki
w strugach deszczu, nie bardzo nam pasowało. Poszliśmy więc do baru na kawkę i jakiś konkret, a śniadaliśmy w towarzystwie dwóch Złomboli
, wracających z rajdowej wyprawy na Sycylię (nie sądzę żeby przypadkiem tu trafili, ale jeśli jednak tak, to pozdrawiamy serdecznie
).
Złombol ruszał z Katowic w tym czasie co my na nasz urlop. Jakiś malutki fragment trasy nawet pokrywał się z naszą, ale wówczas na żadną ekipę nie trafiliśmy.
Okazało się, że koledzy z Grzmiącego Rydwana znają się
z ekipą z „naszego” znajomego Żuka, którego witaliśmy w Olimpii podczas naszej wyprawy na Peloponez. Z Nysą moich dzieci też zapewne się spotkali, co najmniej podczas Złombolowej wyprawy do Stambułu czy nad Loch Ness…
Tym razem żadna z bliskich nam ekip nie brała udziału w Złombolowej Sycylii, bo nasza wnusia jest jeszcze za mała na taką, czasami dość ekstremalną formę podróżowania, natomiast Żuk na początku tego roku odbył 3-miesięczną wyprawę po Ameryce Południowej
(jak ktoś chce o tym poczytać, to
relację znajdzie
TU na ich blogu), więc kolejna eskapada w tym samym roku, ze względów urlopowo-kasowych, nie wchodziła w grę.