Chwilka dla miasta…
W stronę centralnego placu poszliśmy Via XX Settembre, przy której to ulicy jest sporo sklepików z pamiątkami. Nas oczywiście interesowały wszelakie prodotto tipico sardo
. Pecorino sardo oraz miękkie serowe bambuły już były nam znane
, teraz liczyliśmy na
casu marzu. Zwłaszcza na jego najbardziej
odrzucającą postać, z wijącymi się robalami. Co prawda nie wiem, czy
odważyłabym się na przełknięcie … Grzesiek na pewno by to uczynił
.
Casu marzu powinno się jeść
właśnie z larwami (muchy serowej „Piophila casei”), gdyż jak ich nie ma, to ser może być nieświeży (ale nawet ten świeży to niezła zgnilizna
), o kłopoty żołądkowe wówczas nie jest trudno... Dla osób „uczulonych” na sam widok larw, czasem usuwa się je z sera (wkładając go do szczelnego woreczka, aby pozbawione dopływu larwy wypełzły z niego), ale wówczas kupujący
nie może mieć pewności, że ser jest świeży.
W jednym ze sklepików mieli casu marzu domowej roboty (bo nie jest to produkt przemysłowy, o nie!), tyle że
już bez larw. No i trzeba byłoby kupić cały słoik, a mniejszych niż litrowe nie mieli... Nie zdecydowaliśmy się, bo
cena mała nie była, a gdybyśmy po pierwszym gryzie musieli całość wyrzucić do śmieci
?
Kupiliśmy innego śmierdziela
dość dziwnej konsystencji, ponoć smakowo zbliżonego do casu marzu i też cennego
- 8 euro za niezbyt duże opakowanie pecorino fromaggio…
Zakup był zdecydowanie
bez sensu, pod wpływem chwili. Ale w sumie to i tak wyszliśmy na tym lepiej, niż na „marynowanych” robakach do łowienia ryb, nabytych przez Grześka na Milosie
. Również 8 euro, ale na tamto cudo ryba nie złapała się żadna, a pecorino fromaggio w końcu zjedliśmy, już w domu udało nam się z nim uporać
. Oczywiście, nie stał się naszym ulubionym sardyńskim serem - twardy pecorino bardziej nam pasuje
. Jeszcze go trochę mamy (bo kupiliśmy sobie do domu całkiem spory kawał, przechowuje się świetnie), dziś nawet utarliśmy go sobie do makaronowego obiadku
.