4. Czas powrotu
Nasz czas w Chorwacji właśnie się kończy...
Jest niedziela. Wyczytaliśmy wczoraj, że są dwie Msze przed południem. Dobra okazja, żeby pójść bez Piotra. Chłopak ma dziś wolne - nawet mu do głowy nie przychodzi, żeby protestować. Jurek idzie na wcześniejszą - o 8,30. Msza jest cicha, bez śpiewów, ale ludzi podobno sporo. Ja idę na 10:00 i trafiam na parafialną sumę. Jest dużo miejscowych, trochę przyjezdnych. W przejściu stoi sporo ludzi, ale dostrzegam w drugiej ławce po prawej stronie wolne miejsce. Siedzi tam jakaś siostra zakonna. Miejsce jest rzeczywiście wolne, więc chętnie je zajmuję.
Wtapiam się w tłum. Odpowiadam, śpiewam, modlę się po chorwacku. Dużą część umiem, część szybko chwytam. Nawet kazania o chlebie żywota słucham uważnie. Mir s tobom, mir s vama... o, jak jest mi dobrze! Śpiewa chór, śpiewają pozostali ludzie, śpiewam ja - na wiele głosów - trochę to przypomina śpiewy prawosławne. Jest bardzo pięknie.
No i koniec. Powoli wracam do hotelu. Ogarniam jeszcze spojrzeniem znajome miejsca - oleandry, platan, sosny, morze... Piękne miejsce, a dodatkowo budzi miłe wspomnienia. Chcę wszystko utrwalić w pamięci. To ostatnie chwile tutaj. Za moment wyjeżdżamy...
Z wizytą w Međugorje
13-14 sierpnia
Parę dni temu od Uli i Wioli słyszeliśmy, że na wszystkich granicach są kolejki. Dziewczyny jechały od Mostaru do Dubrovnika i wszędzie długo stały. Planujemy pojechać jakąś inną drogą - nie przez Metković, tylko skręcić od razu w Neum. Droga może słabsza, ale nie boimy się, że nie przejedziemy. Po drodze zmieniamy plany. Przez Neumowskie granice przejeżdżamy tak, jak być powinno - kolejki nie ma absolutnie żadnej - nawet żadnych dokumentów od nas nie chcą, uśmiechają się i machają, żeby jechać. W Metković też nie czekamy. Drogowskazy kierują na Međugorje - z trafieniem nie mamy najmniejszych problemów.
Dojeżdżając widzimy, że to już nie jest dawna mała wioska, a raczej nieduże miasteczko. Mnóstwo sklepów, restauracji, straganów. Obok różańców koszulki piłkarskiej reprezentacji Chorwacji. Właściwie dobrze trzeba się rozejrzeć, by w tym wszystkim odnaleźć kościół.
Ze znalezieniem noclegu nie mamy problemu. Ugadujemy się za 10 euro, co wydaje nam się zupełnie przyzwoitą ceną. Pokój się nam podoba - na wyjeździe nie potrzebujemy niczego więcej - jest mały, przy ścianie stoją trzy proste drewniane łóżka, jest szafa, mała szafka z lampką i nic więcej. W szafie są dodatkowe koce, na wypadek gdyby było zimno. W łazience prysznic i wszystko, co trzeba. Nagle - zapach! Znajomy zapach!!! Rozpoznawany w każdym miejscu przez ostatnie trzy lata. To śmieszne, że zapamiętałam zapach małych mydełek z hotelu Uvala Scott. Kilka, których nie zużyliśmy zabrałam wtedy ze sobą, i włożyłam między koszulki, żeby nabierały tego miłego zapachu. Teraz czuję go tutaj. Uważnie się rozglądam. Tak! Są! Małe mydełka z Osijeku! Wącham i rechoczę. Zapach niczym klamra spina obydwa wyjazdy.
Na korytarzu jest niby-kuchnia, wszędzie jednak są ponalepiane kartki, że to prywatne. Znaczy gospodarze nie życzą sobie, żeby z tego korzystać. Nie, to nie.
Zostawiamy swoje podręczne rzeczy i idziemy się rozejrzeć. Pogoda jest niepewna, więc w plecak ładujemy deszczówki. Idziemy najpierw do kościoła chwilę się pomodlić, potem coś zjeść i pochodzić po okolicy. Tak jak się spodziewaliśmy, jest tu dużo ludzi - towarzystwo bardzo międzynarodowe, szczególnie uderza duża liczba Murzynów. Teren kościoła jest dość duży, inaczej ludzie by się nie pomieścili - na zewnątrz obok kościoła jest "namiot", w którym stoi ołtarz, a wokół znajdują się alejki i ławki. Aby podkreślić międzynarodowość tego miejsca, przy lampach umieszczono flagi wielu krajów.
Przechodzimy alejkami i wychodzimy na polną drogę wiodącą do góry Križevac. Tu się czujemy jak na każdej polnej drodze, czyli dobrze. Gwar został za nami, mijają nas tylko czasem ludzie, którzy pojedynczo, a czasem po dwóch, wracają z Góry. Widać w nich głębokie skupienie. Jeśli już rozmawiają, to szeptem.
Nad Górą rosną chmury. Robi się coraz ciemniej, widać, że niebawem będzie lało.
Mijając winnice, zarośla granatów, drzewa figowe, dochodzimy do podnóża góry.
Przecinamy asfaltową drogę. Tu się zaczyna wejście na górę. Najlepiej tu przyjechać i zostawić samochód na parkingu. To plan na następny dzień.
Wracamy inną drogą - Jurek nie widząc wie, że te drogi gdzieś tam się łączą. Zadziwiające! Na szczęście ma rację. Mijamy zgromadzonych na Mszy św. ludzi. Zapada ciemność i kropla po kropli zaczyna padać deszcz.
Chronimy się pod dachem między restauracją, a jakimś sklepem. Przysiadamy przy stoliku. Deszcz tu nas nie sięga. Raz za razem się błyska. Burza rozpętuje się na całego. Z przykościelnego placu przez głośniki dobiegają śpiewy. Msza się jeszcze nie skończyła.
Po posadzce wędruje przemoczona cykada. Nie ma siły się drzeć. Wyraźnie szuka schronienia. Przechodzi obok mojej nogi i wspina się na nogę od stołu. Dobry wybór! Najwyraźniej instynkt podpowiada jej, że w czasie deszczu nie powinna być na ziemi - im wyżej, tym lepiej. W towarzystwie cykady pijemy prawdziwą herbatę z cytryną. Crni indijski čaj. 1 euro za filiżankę. Rozgrzewamy się, bo zrobiło się chłodnawo.
Siedzimy dość długo, bo burza trwa i deszcz nie chce przestać padać. Po ulicy płyną potoki wody. Wreszcie deszcz ustaje i idziemy do domu. Jest ciemno, mokro, uliczki jedna podobna do drugiej. Na szczęście Jurek pamięta, gdzie mieszkamy.
* * * * *
Po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce. Od rana niebo jest intensywnie niebieskie. Znowu jest gorąco. Prawdziwa lampa. Kościół wygląda jak na pocztówce.
Planujemy "pierwsze rodzinne wejście" na górę Križevac. Wydaje się to w naszym zasięgu.
Zaskakują nas tłumy idące na górę - dorośli, dzieci, staruszkowie o laskach, chłopaki, dziewczyny. Niektórzy na bosaka. Idą ludzie pojedynczo, rodzinami, całymi grupami. Grupy modlą się na głos. Chorwacki, włoski, polski, angielski, francuski... Przesuwają się różne języki jak paciorki różańca. Wraz z pielgrzymami swoim własnym tempem posuwamy się my. Piotr co jakiś czas przysiada. Przysiadamy więc i my.
Wreszcie widzimy, że w takim tempie daleko nie zajdziemy. Trochę już idziemy, a jesteśmy dopiero na wysokości V stacji Drogi Krzyżowej. Rozdzielamy się. Pierwszego rodzinnego wejścia nie będzie. Idziemy osobno. Najpierw ja, podczas gdy Jurek z Piotrem powoli podchodzą, potem Jurek, a ja z Piotrem powoli schodzę. Idąc pod górę spotykam dużą chorwacką grupę. Przez jakiś czas idę z nimi, bo dobrze mi się odmawia z nimi różaniec, ale idą zbyt wolno. Nie mamy aż tak dużo czasu. Wyprzedzam i idę dalej własnym tempem.
Schodzimy i wracamy "do domu".
Zbieramy manatki. Nie chcemy zostawać tu dłużej. Już nam wystarczy.
Płacimy za nocleg. Jurek daje 20 euro i czeka. Gospodarz też czeka. Okazuje się, że obydwaj czekają na resztę, bo my mieliśmy na myśli 10 euro za pokój, a oni 10 euro od osoby. Przy umawianiu się nie zwróciliśmy na to uwagi. "Mali ne" - mówi po krótkiej chwili gospodarz pokazując na Piotra. Czyli sprawa jest załatwiona - 20 euro satysfakcjonuje obie strony.
Jest około 13:00. Bez żalu zostawiamy Međugorje i ruszamy dalej w drogę.
.