Góry i chmury Czarnogóry
11 sierpnia 2006
Ściśle trzymając się planu wyruszamy do Kotoru. Plan jest tak ścisły, bo już dawno umówiliśmy się tu z Ulą i Wiolą. Na granicy długa kolejka. Uchylam okno samochodu i... dociera do mnie zapach. Rozglądam się uważnie - węch mnie nie myli. Wyskakuję z samochodu i szybko zrywam trzy gałązki. Cały samochód wypełnia się orzeźwiającym zapachem lawendy. Z pachnącą lawendą nawet czeka się milej. Wreszcie wpuszczają nas do Czarnogóry. Jedziemy dalej.
Od razu widać, że domy są tu zdecydowanie uboższe niż na dalmatyńskim wybrzeżu. Przy drodze w miejsce kamienia pojawiają się szaro-czarne betonowe mury. Za to na przydrożnych skałach wesoło rosną opuncje.
Mało jest miejsc do plażowania, ludzie wykorzystują nawet małe skrawki.
Droga biegnie zakosami brzegiem morza nigdzie się nie wznosząc. Z każdym przejechanym kilometrem rosną góry. Zatoka wygląda jak wielkie jezioro otoczone górami.
Klimatu dodają położone na wysepkach monastyry.
Niebo się zasnuwa.
Zatrzymujemy się na popas. Widać, że ktoś tu był przed nami , i nie zostawił po sobie należytej czystości. Na trawie leży kilka śmieci. Patrząc na laurowy krzew przypominam sobie, że ktoś z rodziny chciał, aby mu przywieźć świeżych laurowych liści. Z nadzieją, że krzew nie ma nic przeciwko temu, delikatnie zrywam garstkę.
Jeszcze tylko kończymy jeść i ruszamy dalej w drogę.
Im dalej, tym góry wyższe. Są inne niż te widziane w Chorwacji - ciemne, groźne, budzące szacunek.
Kotor wita nas z otwartymi ramionami. Tylko chwilę musimy poczekać na wolne miejsce na dużym parkingu naprzeciw bramy do Starego Miasta. 60 centów za godzinę wydaje nam się ceną całkiem przyzwoitą. Przez bramę przechodzimy bez problemu. Właśnie niedawno padał tu deszcz, na kamiennych uliczkach jest pełno kałuż, które szybko wysychają w promieniach słońca.
Idąc ciemnymi wąskimi uliczkami wprost przed siebie wychodzimy na drogę wiodącą do Twierdzy. Wiadomo, że tam nie dojdziemy, ale kawałek podejść można. Jak zwykle warto, bo widok z góry jest piękny. Wyobrażam sobie jaki piękny widok musi być z samej twierdzy. Piotr przysiada co kawałek i odpoczywa.
Słońce mocno praży. Dochodzimy do miejsca, gdzie pobierana jest opłata za wejście do Twierdzy. 1 euro od osoby. Nie opłaca się nam iść dalej, skoro wiemy, że i tak przejdziemy tylko parę kroków i będziemy musieli zawrócić. Piotr siada, więc spokojnie sycimy oczy widokiem.
Pomału schodzimy.
Za nami schodzi wraz ze stolikiem pan Crnogorac, najwyraźniej zdenerwował się, że ktoś tu łazi i postanowił przenieść swój punkt niżej. Widzimy, jak rozstawia swoje stanowisko, ale to już nie nasz problem. Schodzimy. Idziemy znowu wąskimi ciemnymi uliczkami aż do zegara. Tam spotykamy się z Ulą i Wiolą...
W powrotnej drodze nie ma kolejki na granicy. Bez problemu, wąchając lawendę, docieramy do Mlini.
A jutro... też jest dzień.
.