Pod murami Dubrovnika
10 sierpnia 2006
Droga obok Dubrovnika urzeka swą malowniczością. Wije się wysoko ponad Jadranem, a sam widok na Dubrovnik jest niezapomniany. Nic dziwnego, że wielu ludzi opisywało go z zachwytem. Za każdym razem, kiedy jedziemy tą drogą, jesteśmy pod wrażeniem. Jest przy niej wiele punktów widokowych, gdzie można zatrzymać samochód, nasycić oczy pięknem krajobrazu i zrobić pamiątkowe zdjęcia. Tak też czasem robimy.
Tym razem, mając na względzie kłopoty z parkowaniem, zostawiamy samochód na hotelowym parkingu, a sami jedziemy podmiejskim autobusem nr 10.
Dzień od samego rana jest pochmurny. Ciężkie chmury wiszą nisko nie wróżąc nic dobrego. Ja też zgodnie z pogodą - jakaś dziś wyjątkowo pochmurna.
Na autobus nie trzeba wcale czekać, gdy przychodzimy na przystanek, od razu nadjeżdża. Jedziemy bez przeszkód, korków żadnych nie ma. Wydaje mi się, że powinniśmy jechać do końca, bo gdzieś tak przeczytałam. Okazuje się, że coś mi się pomyliło. Dojeżdżamy do jakiegoś sklepu. Kierowca też jest dziś pochmurny i naburmuszony, nie da się z nim porozmawiać, burczy coś pod nosem wyraźnie niezadowolony.
Do bramy Pile cofamy się drogą, którą przyjechaliśmy. Po drodze jest splitska banka, ale w tym momencie akurat nie jest nam potrzebna. Wchodzimy w wąską uliczkę biegnącą równolegle do głównej ulicy i idziemy pomiędzy kamiennymi murami. Tu również, jak w wielu innych miejscach, zwieszają swoje gałązki bugenwille. Różowo i biało kwitną oleandry, przyciągają wzrok czerwone kwiaty granatów. Ciekawość wzbudza żółto kwitnąca opuncja. Piotr próbuje otwierać furtki, ale na szczęście wszystkie są zamknięte. Jest cicho, spokojnie i miło.
Błogi nastrój się kończy, gdy dochodzimy w okolice Bramy. W ślimaczym tempie autokar sunie za autokarem. Ze stojących autokarów wybiegają gromady ludzi. Wygląda to tak, jakby z okazji załamania pogody wszyscy ludzie z okolic postanowili zwiedzić Dubrovnik. Nam tak, niestety, wyszło według planu.
Przed Bramą kłębi się tłum. Coś się zakorkowało. Ktoś stoi z kamerą, coś nagrywa, tłum faluje, ale specjalnie nie posuwa się do przodu. Czekamy dłuższą chwilę cierpliwie, ale wejście do środka wydaje się nam nieosiągalne. Zastanawiam się, czy trafiliśmy do właściwego wejścia, ale wszystko wskazuje na to, że tak. Próbujemy żartować, że Korčula przy Dubrovniku wydaje się bezludną wyspą.
Idziemy na tyły do ogrodów. Są tam ławki, na których można przysiąść i mały plac zabaw. Stąd widać morze i skały, na których zostały zbudowane obronne mury. Morze jest jednak szare, tak samo jak niebo i nastrój.
Sytuację pogarsza uporczywy kanalizacyjny smród. Mam już dość. Próbujemy jeszcze raz dostać się do Starego Miasta. Wracamy pod bramę. Różnica jest tylko taka, że pojawiły się jakieś służby porządkowe w błękitnych mundurach. Ludzi nie ubyło. Szukać innego wejścia to dla nas zbyt skomplikowane - nie możemy tak błąkać się tu i tam.
Wycofujemy się. Idziemy schodami pod górę. Stąd też ładnie widać dachy Starego Miasta. Jurek robi kilka zdjęć.
Zaczyna padać. Schody pną się ostro w górę. Wychodzimy aż na Jadrankę. Pada coraz mocniej, chowamy się pod daszek z folii służący jako wiata dla samochodów. Niebawem deszcz ustaje.
Wracamy do miasta. Jak to w Chorwacji, nie ma żadnych chodników, a i na wąskim poboczu zmieścić się trudno. Idę po krawężniku, a chłopaki z boku. Obok nas przewalają się sznury samochodów. Przy ulicy nie ma w ogóle sklepów, a by się chciało wejść i zasięgnąć informacji. Mijają nas w krótkim odstępie czasu dwie "dziesiątki".
Dochodzimy na przystanek, ale na autobus musimy czekać prawie godzinę. Dobrze, że jest ławka, na której można usiąść. Piotr się nachodził, więc teraz chętnie siedzi, za to zaczepia siedzących obok ludzi. To nie są Chorwaci. Dogadujemy się "po włosku" i nema problema. Wreszcie autobus nadjeżdża. Gdy wysiadamy w Mlini, zostawiam chłopaków, a sama zbiegam szybko na dół. W cienkiej bluzce bez rękawków jest mi zwyczajnie zimno.
Czas mija szybko. Jutro czeka nas wyskok za granicę...
.