2. Jesteśmy!!!
Pierwszy dzień w Mlini
7 sierpnia 2006
Otwieramy oczy. Wychodzimy na balkon. Przed nami rozpościera się niebieskie morze i morze zieloności. Nawet mały cmentarzyk przy pobliskim kościółku nie psuje wrażenia. Słoneczko widać dobrze się wyspało, wstało z samego rana i mocno świeci. Zapowiada się piękny dzień.
Mieszkamy w hotelu Astarea I. Wielki bydlak - na szczęście trzy piętra ma schowane pod ziemią, a 5 nadziemnych zbudowano schodkowo.
Nie jest aż tak źle, jak sobie wyobrażałam.
W środku, jak to w zwykłym hotelu - zero klimatu. Zdecydowaliśmy się ze względu na wyżywienie - rano i wieczorem, żeby zapewnić stałość posiłków, stałość miejsca, i aby wakacji nie przesiedzieć w garach. Ta przyjemność drogo kosztuje, ale cóż... żyje się raz.
Jedzenie jest smaczne, ale też bez specjalnego klimatu, inaczej niż 3 lata temu koło Rijeki. Ale jest z czego wybierać - ryby, oliwki, pomidory, ajvar, pyszne sosy i mięsko. Niby wszystko zwyczajne, ale przyprawione na tutejszy sposób i bardzo smaczne.
Po śniadaniu idziemy zobaczyć plażę. Wiadomo, że dużo czasu na niej spędzać nie będziemy, ale trochę na pewno. Plaża jest nieduża, prawie nikogo na niej nie ma, tylko kilka rozłożonych leżaków ze smażącymi się na nich ludźmi.
Morze szumi, fale rozbijają się o brzeg. Przy murze pasek betonu, ale dalej już żwirek. Przy samym brzegu można swobodnie chodzić boso, dalej po oślizgłych kamieniach już ciężko. Przydają się gumowe sandałki. Przy brzegu są kamienie, na których można posiedzieć zerkając na Piotra. Są fale, więc nie wchodzi daleko.
Po krótkim plażowaniu idziemy obadać teren. Kierujemy się na górę ku Jadrance. Piotr co chwila odpoczywa - rozleniwił się ostatnio. Nagle sygnalizuje potrzebę. Wbiega na pobliski kamp. Tam, na szczęście, znajduje się potrzebne siedzisko. Przesrany dzień jednak się nie skończył. Tak przez przypadek odkrywamy kamp Kate. Położony ze 100 m od nas sprawia miłe wrażenie. Trawa, trochę drzewek, czyste kibelki, woda. Szukam zejścia do morza, ale nie znajduję. Dość pośpiesznie wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
Nie ma jak się gdziekolwiek ruszyć, bo Piotr musi przebywać blisko "tronu". Kończy nam się smecta. Wzięłam 5 torebek, myśląc, że to bardzo dużo. Trzy już zużyte, a proljev w rozkwicie. Jurek zostaje z Piotrem, a ja idę znaleźć jakąś mjenjačnicę, aptekę, i sklep. Z trafieniem na schody nad morze mam kłopot - są jakoś ukryte przed moimi oczami. I tak zostanie do końca. Po dłuższej chwili znajduję i zbiegam na dół. Teraz czuję się już jak u siebie. Nad brzegiem morza biegnie deptak. Chodzą nim ludzie, w niektórych miejscach jeżdżą samochody i motory. Słychać wesoły międzynarodowy gwar, który jednak nie jest uciążliwy. Idę i się zachwycam. Lazurowo-zielonkawe morze rozbijające się o skały, stare, duże sosny, moje ulubione chropowate mury z biało-żółto-czerwonawego kamienia. Pełno knajpek. Mały kamienny kościółek, a niedaleko niego duży, rozłożysty platan. Mieszam się z tłumem i zapominając o wszystkich troskach wędruję przed siebie wsłuchana w głos morza i sosen.
Są oznaczenia - drogowskazy - w którą stroną do banku, w którą do apteki i sklepu. Nie ma tu swojej siedziby splitska banka, którą polecał Kamil jako najkorzystniejszą. Jest inny bank. Wymieniam trochę zieleńców na kuny. Zapomniałam dokumentów, ale mimo wszystko mi wymieniają. W aptece nie znają takiego leku jak smecta. Na proljev polecają mi tylko bakterie, ale mamy Lakcid, więc na razie nie kupuję. Dokupię dopiero później.
Teraz do sklepu po "suche paliwo" czyli wafle ryżowe i płatki kukurydziane. Śmieję się, gdy do niego dochodzę - Mercator - ugodno i korisno - przypominają mi się reklamy z zeszłorocznego koncertu Bijelog Dugmeta z Zagrzebia. W sklepie zimno jak w lodówce. Szybko kupuję, co mi potrzeba i wychodzę na słoneczko.
Sprawy załatwione, więc pomalutku zawracam. Towarzyszy mi Dalmatino i "Molitva za ribara" - znowu się uśmiecham.
Po drodze kupuję kartki z Mlini - przydadzą się później.
Gdzie się tylko da smażą się nieźle już obsmażeni ludzie. Miejsc do plażowania wzdłuż brzegu nie brakuje.
Później często chodzimy wszyscy razem tym deptakiem. Miło jest o każdej porze dnia, ale najmilsze są wieczory. Knajpki nigdy nie są zapełnione do ostatniego miejsca, ale nie przysiadamy. Za to przysiadamy opodal huśtawek i zjeżdżalni, z których Piotr chętnie korzysta.
Słyszymy często po drodze polską mowę. Zastanawiam się, czy może to ktoś z Cropli, ale nie zaczepiamy się wzajemnie, pozwalając sobie żyć własnym życiem.
.