Hej!
Czas na tytułowe "i nie tylko..."
No to... w drogę.
TRZY LATA PÓŹNIEJ - CHORWACJA 2006
1. Kierunek - Chorwacja
Wyjazd do Chorwacji zaplanowaliśmy 3 lata temu wyjeżdżając z... Chorwacji. Powód - urzekła nas bardzo. Właśnie minęły trzy lata. Mało co udało się nam tak perspektywicznie zaplanować, a TO się udało. Żadne przeszkody na drodze nie stanęły.
Zastanawiamy się, którą drogą jechać. Mam ochotę jechać drogą Žilina - Prievidza - Vrable - Komarno - Szekesfehervar - Szekszard - Mohacs - Osijek - Tuzla - Sarajevo - Gacko - okolice Dubrovnika. Trochę to nielogiczne, zważywszy, że będziemy nocować u przyjaciół niedaleko Nowego Sącza. Druga alternatywna droga biegnie przez Piwniczną i dalej Poprad - Rožnava - Banreve (SK/H) - Eger - Jaszbereny - Kecskemet - Baja - Mohacs - Udvar (H/HR) - Osijek...
Przed wyjazdem otrzymuję wiadomość od Kamila, żeby nie jechać przez Komarno, bo przejście zamknięte z powodu remontu mostu. Sprawa się sama wyjaśnia. Będziemy jechać drogą "logiczną" omijając Budapeszt od wschodu.
Dođi u Vinkovci
3 - 5 sierpnia 2006
Wreszcie nadchodzi ta długo oczekiwana chwila. Pakujemy się w czerwono-miodową corollę i ruszamy. Kilka kilometrów za Olsztynem doganiamy wielką ciężarówkę. W oczy rzuca mi się znajoma rejestracja - ZG, szachownica... i jakieś numery. - Będą w Chorwacji szybciej niż my - komentuje Jurek. Pewnie tak, bo my będziemy jechać aż cztery dni. Jeszcze jeden rzut oka na miłą rejestrację i wyprzedzamy.
Jest ciepło, ale nie za gorąco, słońce tylko czasem wygląda zza chmur, czasami spada kilka kropli deszczu. Niezła pogoda na drogę.
W Mławie przy "siódemeczce" witają nas dwa świerki. Obydwa z wygiętymi czubami do złudzenia przypominają cedry wywołując miłe skojarzenia. Za Mławą, jak zwykle, droga się prostuje i wyrównuje. Wyjeżdżamy z naszych falisto-lesistych terenów. W mijanej wiosce widzimy śmieszny szyld "Tłuste 37 - sprzedaż olejów i smarów". Uważając, żeby się na tych tłustościach nie poślizgnąć, jedziemy dalej.
Pierwsza noc u mojej ciotecznej siostry na połowie drogi między Warszawą a Łodzią. Druga - u przyjaciół niedaleko Nowego Sącza. 5 sierpnia planujemy dojechać do Vinkovci.
Wyruszamy jak na nas wcześnie rano - o 7:30. Na polsko-słowackiej granicy kilka samochodów, ale jakoś długo trwa ich odprawa. Wreszcie ruszają. Nam sprawdzają tylko paszporty i machają na drogę. Droga przez Słowację wije się serpentynami, ale to dopiero preludium do tego, co nas jeszcze czeka.
Na Węgrzech mijamy najpierw winnice położone na górkach, potem winnice na równinach, na przemian ze słonecznikami i kukurydzą. Eger to znany winny region - nic dziwnego - ale te pagóry trochę mnie zaskakują - musiałam kiedyś uciec z jakiejś lekcji geografii. Patrząc na te winne górki uśmiecham się. Zresztą jak się nie uśmiechać, skoro jesteśmy coraz bliżej Chorwacji.
Droga leci prosto jak strzelił. Gdyby zapomnieć na chwilę gdzie się jest, można by sądzić, że to droga gdzieś na Mazowszu. Nawierzchnia nic nie lepsza, szerokość też, czasem dziury i wyrwane pobocza. Przydrożne napisy i winnice nie dają tylko zapomnieć gdzie jesteśmy. I oznaczenia o niebo lepsze niż w Polsce. Chyba to konieczność, bo Węgra trudno by było zapytać o drogę, i większość by omijała ten kraj szerokim łukiem. Drogowskazy kierują konsekwentnie na daną miejscowość. Ciężko się na początku przyzwyczaić, że często kierują na najbliższą miejscowość, choćby to była maleńka wioseczka. Ale szybko się przyzwyczajam. Zawsze ponadto podany jest numer drogi. Węgierskie drogowskazy uwzględniają, że można być gapowatym, zamyślonym i roztargnionym. Najpierw jest drogowskaz zapowiadający, a przed samym skrzyżowaniem drugi - właściwy.
Nasza droga biegnie przez wszystkie miejscowości, najczęściej przez samo centrum. Ja z mapą na kolanach pilotuję. Idzie mi całkiem nieźle, ale w pewnym momencie ponosi mnie fantazja, bądź nadmiar pewności siebie. Nie zauważam na mapie "drobnego szczególiku" i chcę skrócić nam drogę. Wyjeżdżamy w Mohaczu... prosto na Rzekę - mostu nie ma. To był ten drobiazg, którego nie zauważyłam. Funduję nam przeprawę promową przez Dunaj. Na szczęście na prom nie trzeba długo czekać. Ale trzeba wysupłać kilka euraków. Dobrze, że chcą przyjąć, bo nie mamy ani forinta. Jurek dogaduje się z Madziarami "po włosku" czyli na migi. Udaje się. Euraki poszły sobie, a my płyniemy promem przez Dunaj trzymając się za brzuchy ze śmiechu.
Jest coraz później, ale do granicy już niedaleko. I wreszcie... dobrodošli - jesteśmy w Pierwszej Chorwacji. Zbliża się wieczór. Jedziemy wąską drogą przez równinę. Po obu stronach słoneczniki bądź kukurydza. Wioski jak wymarłe - ludzie gdzieś się pochowali, mimo nie tak późnej jeszcze pory. Prawie na każdym mijanym domu powiewa chorwacka flaga, ale nie napawa mnie to jakoś optymizmem. Ta pustka jest przerażająca. Skąd tyle flag? Nagle uświadamiam sobie, że jest 5 sierpnia - chorwacki dzień zwycięstwa.
Zapada noc. Wiemy, że do Vinkovci już nie dojedziemy, bo za daleko. Trzeba poszukać czegoś bliżej. Przypomina mi się, że Bilje przed Osijekiem było na forum polecane jako miejscowość noclegowa. Usiłujemy coś znaleźć. Przy wielu domach napisy - "sobe". Mimo częstej informacji, że przyjmują gości do 24:00, a nawet dłużej, drzwi zamknięte na głucho. Dzwonienie, stukanie, nie pomaga. Ta wioska też wygląda na wymarłą. Niebo jest czarne, gwiazd nie widać, do tego dosyć chłodno - nie uśmiecha nam się spanie pod gwiazdami, a w samochodzie nie ma miejsca, aby spać we trójkę w pozycji innej niż siedząca.
Wreszcie stukanie do drzwi kolejnego domu przynosi oczekiwany efekt, bo ktoś jest na zewnątrz i mnie zauważa. Prowadzi mnie do szefa. Jestem już na tyle zdesperowana, że całkowicie przejmuję inicjatywę. Po chorwacku dogaduję się z gospodarzem. Chce 40 euro za pokój, lub 50 ze śniadaniem. Mamy już dość kołatania do drzwi, zgadzamy się na warunki i zostajemy.
W całym domu unosi się zapach pasty do drewna, ale po jakimś czasie nosy się przyzwyczajają. Wnętrze stylizowane jest na chatę myśliwską - wszędzie pełno myśliwskich trofeów, na ścianach obrazy przedstawiające łowieckie sceny. Mahoniowe meble nadają elegancko-ponurawy wygląd. Mamy do dyspozycji jasny pokój, a właściwie dwa pokoje, tylko bez drzwi. W głębi sypialnia z szerokim dwuosobowym łóżkiem i szafą, bliżej pokoik dzienny z kanapą, ławą, fotelami i telewizorem. Do tego całkiem przyjemna łazienka z prysznicem.
Jesteśmy głodni. To, co było w podręcznym plecaku już zostało zjedzone po drodze. Jurek idzie do samochodu po torbę z jedzeniem, ale... nigdzie jej nie ma. Okazuje się, że musieliśmy zostawić ją u znajomych. Dogaduję się z gospodarzem i za chwilę jemy pyszne chorwackie jedzonko. Mielone mięsko duszone w jasnozielonych, moich ulubionych paprykach. Do tego chleb i gorąca herbata z limonką. Ta przyjemność też nas nieźle kosztuje - 12 euraków od łebka.
W telewizji leci program z okazji dnia zwycięstwa, na przemian - sceny z wojny i piosenki. Kojarzę nawet niektórych wykonawców. W trakcie krótkiej rozmowy gospodarz informuje mnie, że dziś właśnie jest narodowe chorwackie święto - Dan pobjedy.
Po smacznym śniadaniu - z pršutem, kulentem, paprykami, pomidorami i innymi zwyklejszymi produktami ewakuujemy się. Jeszcze tylko niedzielna Msza w miejscowym kościele i ruszamy dalej w drogę.