To już naprawdę koniec...
15-19 sierpnia 2006
Planujemy pojechać drogą Požega - Našice - Donji Miholjac, potem dalej na Pecs aż do znajomej drogi przez Szekesfehervar, potem tylko nie przez Komarno, bo przejście prawdopodobnie nadal zamknięte, tylko przez Gyor. Tak też robimy.
Jest 15 sierpnia. W Chorwacji, podobnie jak w Polsce, święto. Velika Gospa. Wszystkie sklepy są zamknięte, zarówno te duże, jak i małe. Nawet większość knajpek, co dziwne, też jest zamknięta. Potrzebujemy uzupełnić zapasy wody. Zostały nam jeszcze drobne zwierzaczki, więc kupujemy wodę w przydrożnej knajpce.
Przy drodze na wózkach piętrzą się stosy owoców. Duże, zielone, czasem okrągłe, częściej podłużne. W środku soczysty czerwony miąższ, czarne pesteczki. Nie widać tego, ale znamy go doskonale. Lubenice. Doskonałe na letnie dni. Obok nich sprzedający ludzie. Stoją, czekając aż ktoś się zatrzyma w celu zakupu. Właśnie my mamy taką chęć. Jedna kosztuje 10 kuna. Jurek kupuje i podaje mi przez okno samochodu. Zauważam, że jest w jednym miejscu obita, ma zdartą skórę, możemy jej w dobrym stanie do domu nie dowieźć. Reklamuję. Chorwatka wymienia arbuz na nowy. Ten obity kładzie na ziemi. Naraz coś jej przychodzi do głowy, bo bierze z ziemi lubenicę i daje mi przez okno. - Udarila se - mówi, i pokazuje, że po odkrojeniu tego kawałka można ją zjeść. - Ništa ne platiš - dodaje, uśmiechając się do mnie. Serdecznie dziękuję. Jeszcze machamy sobie na drogę. - Sretno! - woła ona. - Hvala lijepa! - odpowiadam ja. Uśmiechy, uśmiechy, uśmiechy. I giniemy sobie z oczu.
W ten sposób żegnamy Chorwację. Do granicy już niedaleko. Wyjeżdżamy. Mam tak smętną minę, że Jurek aż się śmieje.
Droga z tej strony Budapesztu jest lepsza. Rzeczywiście omija tereny zabudowane, nie jedzie się przez żadne miasta. Jedzie się, jedzie i jedzie, aż do znudzenia. Ogarnia mnie znużenie. Po raz pierwszy w czasie drogi przysypiam.
Na Słowacji, niedaleko po przekroczeniu granicy, w przydrożnej knajpce zatrzymujemy się na jedzonko. W radio nadają po węgiersku, potrawy też są z wyraźnym wpływem węgierskim - mocno pikantne. Jurek wybiera dla siebie i Piotra ostrą, gęstą fasolową zupę i knedle z równie ostrym gulaszem segedyńskim, ja wreszcie mogę spróbować vypraženego syra s hranolkami. Bardzo mnie ciekawi co to takiego. Mniammm!!! Dobre!!! Piotrek wybiera mi z talerza hranolki, bo lubi frytki, bardziej mu smakują niż knedel, który smakuje jak zwykła bułka. Ja podciągam od nich zupę, też jest bardzo smaczna, Jurek podbiera mi syra, ja kawałek knedla z gulaszem. Prawdziwa wspólnota stołu i talerza. "Ano" - rozlega się co chwila. Ano... taaak - jesteśmy na Słowacji.
Chcemy dziś znaleźć się w Polsce, dlatego Jurek decyduje się na jazdę autostradą. Mimo to ciemność zapada, gdy jesteśmy jeszcze przed Žiliną. Tu droga jest zwyczajna, autostrada dopiero w budowie, ruch duży, sznur samochodów jadących z naprzeciwka oślepia, jest nieprzyjemnie.
Trzeba zatrzymać się na nocleg. Wytężamy wzrok, żeby znaleźć jakiś zajazd. Jest! Znaczy ma być! Drogowskaz kieruje nas w bok. Skręcamy. Droga jest wąska, wokół ciemno, żywego ducha, nic nie widać. I zapach coraz mniej przyjemny. Wiemy już, że to miejsce raczej nam nie pasuje. Poza tym końca tej drogi nie widać. Żadnego zajazdu też nie widać. Chcemy zawrócić, ale nie ma jak, droga wąska, skarpa z jednej strony, rów z drugiej. Ciemno, że oko wykol. W końcu znajduje się dogodne miejsce i robimy w tył zwrot. Wracamy do głównej drogi i wypatrujemy dalej. Wreszcie jest! !!! To już nie Chorwacja, więc tym razem Jurek idzie się dogadywać. Niestety, wieści są złe, wszystkie miejsca są zajęte. No ładnie! Pani w recepcji dzwoni do zaprzyjaźnionego zajazdu. Mają wolne miejsca!!! Jurek dostaje kartkę ze skopiowanymi namiarami. To ileś kilometrów stąd - w Bytčy niedaleko Žiliny. Jest nadzieja, że nie będziemy musieli spędzić tej nocy w hotelu wielogwiazdkowym, czyli pod širakiem, ani na siedząco w samochodzie. Gdy meldujemy się na miejscu, patrzą na nas ze zdziwieniem, bo spodziewali się dużej grupy, a tu tylko trzy osoby. Hehe. Widać coś się źle dogadali. Ale to nie nasz problem. Ich też nie, bo lepsze trzy osoby niż żadna. Mamy dach nad głową i to nie drogo. Ceny na Słowacji istotnie są niższe niż w Polsce.
Wysypiamy się w kolorowej pościeli, na łóżkach z jasnego sosnowego drewna. Pokoik ze skośnym sufitem z jednej strony, utrzymany w pastelowych barwach, pachnie domem. Po śniadaniu ruszamy dalej.
Za oknem słowackie krajobrazy.
Jesteśmy jeszcze na Słowacji, gdy przychodzą pozdrowienia od Kamila z samej góry MJ. Majka po raz drugi zdobyta - tym razem od innej strony niż w zeszłym roku. Gratulujemy serdecznie.
Późnym popołudniem meldujemy się w okolicach Nowego Sącza. Następnego dnia po drodze spotkanie z Krakusami i zajeżdżamy do mojej ciotecznej siostry. Rodzinne wizyty, a kolejnego dnia późnym wieczorem docieramy do domu. Jest 19 sierpnia.
Nie chcę nawet liczyć ile pieniędzy wydaliśmy. Najważniejsze, że starczyło. A to, co przeżyliśmy, jest bezcenne.
KONIEC.
Czy ciąg dalszy nastąpi???...
Edit: ImageShack zżarł jedną fotę, więc wstawiłam na nowo.