Dzień szósty
Budzę się odrobinę wcześniej niż zwykle. W nocy parokrotnie docierał do mnie odgłos bębniących o tropik kropel, a że namiot stoi pod dębem, to mogła to być dowolna z faz deszczu – od drugiej do czwartej. Na wszelki wypadek przypomnę ich kolejność: pierwsza faza deszczu w lesie, to kiedy jeszcze się nie moknie, bo wszystko zatrzymują gałęzie i liście, w drugiej moknie już wszystko, w trzeciej deszczu już nie ma, ale z gałęzi ciągle jeszcze spada, no i ta czwarta faza, kiedy z gałęzi jeszcze kapie, a nowa dostawa wody z nieba już została uruchomiona…
Zdaję sobie zatem sprawę, że czeka mnie zwijanie mokrego tropiku, ale jeszcze nie wiem, jak bardzo mokrego. Ledwo bowiem udaje mi się załatwić poranną potrzebę, gdy niebo ponownie otwiera śluzy i nie pozostaje mi nic innego, jak spokojnie czekać lepszych czasów. Kiedy wszystko się uspokaja, zabieram się za pakowanie plecaka i gdy już mogę wystawić graty na zewnątrz, kolega deszcz postanawia znów dotrzymać mi towarzystwa. Mijają kolejne kwadranse, dwukrotnie słyszę dobiegające głosy przechodzących lewadą, aż szum deszczu przycicha i podejmuję kolejną próbę zwinięcia obozu.