Docieram do Casas de Queimadas, oznaczonego na mapie podobnie jak schronisko, hotel czy chociażby restauracja. Wchodzę i widzę piękny salon, w którym kilku mężczyzn gra w karty przy stole ustawionym blisko kominka. Któryś mnie zauważył i coś do mnie zawołali – wprawdzie nie zrozumiałem ani słowa, ale jakoś z tonu, może z mimiki wnioskuję, że niekoniecznie jest to przywitanie. Zatrzymuję się nieco zdezorientowany i zadaję po angielsku pytanie, czy to jest może jakaś restauracja. Nie – słyszę w odpowiedzi – to prywatny dom.
- Can I help you? - pada z kolei pytanie.
Wyjaśniam, że miałem nadzieję na możliwość zakupu kawałka chleba, na co kierują mnie do kuchni, skąd wychodzi akurat jakaś zaciekawiona niespodziewanym zdarzeniem pani. Prowadzi mnie do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie dla odmiany urzędują same kobiety. Przepraszając za zamieszanie, wyłuszczam swój problem.
- Chleb? Ależ, oczywiście. Z masłem? Z dżemem?…
Dziękując za wszelką omastę, proszę wyłącznie o samo pieczywo. Jedna z pań ładuje coś do siatki – nawet nie widzę ile – a kiedy chcę zapłacić, stanowczo protestują.
- No money, no, no! - chowam zatem pieniądze.
- Muito obrigado – popisuję się jednym z niewielu znanych mi zwrotów portugalskich, co wzbudza życzliwe uśmiechy.
Do kobiecego towarzystwa w kuchni dołącza jeden z mężczyzn, pytając mnie: Alemao?
Czy jestem Niemcem? No, niekoniecznie.
- Polonia – wyjaśniam.
- A! Futebol – uśmiecha się. Cóż, potęgą piłkarską Polska nie jest, ale to w kontekście bieżącego turnieju UEFA.