Tym razem Porto w roli głównej - część I
Wybierając się w okolice północnej Portugalii wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo
Bo tam tyleeeee tegooooo. No bo przecież trzeba obowiązkowo Porto zobaczyć i popłynąć rzeką Douro, nad którą miasto leży, żeby na własne oczy się przekonać, dlaczego mówią na nią Złota. Oczyma wyobraźni widziałam też jak chodzimy od winnicy do winnicy w Villa Nova de Gaia i niczym wytrawni kiperzy, którzy wino dzielą na te "co smakuje" i na to "co nie smakuje"
organoleptycznie sprawdzamy, czy im wyszło, czy też proces produkcyjny jednak się nie udał
(tylko, że jakoś w tej wizji Dzieci nie umieliśmy umiejscowić
). Planowałam też pojechać w głąb lądu do Livraçao, żeby tam wsiąść do kolejki wąskotorowej, która w okolicznościach przecudnej górskiej urody zawiezie nas do Amarante - miasteczka jak ze snu (jak pisało w przewodniku). Miałam też ochotę na te schody do nieba w Bom Jesus do Monte, i na labirynt średniowiecznych uliczek Guimaraes, i malownicze (choć nawet w lecie chłodne) plaże Costa Verde (dzięki Wojtkowi już wiem, co straciłam ). Chciałam wyciągnąć rodzinę na spacer po lasach Bucaco w okolicy Luso, zajrzeć do biblioteki w Coimbrze (a właśnie, że może bym coś wypożyczyła
), poczuć ducha historii w średniowiecznych zamczyskach (miałam na oku dwa ) i podelektować się pysznym obiadkiem w słynącym z kanałów Aveiro. Rodzinie już nawet nie wspominałam o odwiedzeniu mocno górskich Parków Narodowych na zupełnej północy, które ze względu na Maluchy (piękna wymówka), jak i nękające nas napady lenistwa
i tak nie były dla nas osiągalne. Jako dyrektor kulturalno oświatowy, czyli ten nooo...
gupi kaowiec to wszytko chciałam
Ale mieliśmy tylko 5 dni, to znaczy 4, bo ten piąty trzeba było przeznaczyć na podróż do Lizbony. No więc mieliśmy tylko cztery dni, a apetyt na czterdzieści
i do tego dwa mocno nieletnie Bąble na pokładzie, a także (a może przede wszystkim) jednostkę chorobową zwaną "permanentnym lenistwem wakacyjnym". Tak więc rozumiecie, że sprawa była śmiertelnie poważna - w końcu trzeba było coś wybrać
Pierwszego dnia z wyborem poszło gładko, aczkolwiek zadecydowały względy praktyczne - skoro jesteśmy 10km od Porto, to trzeba je odwiedzić. Nie było to szczególnie trudne, bo koło kempingu jest przystanek, z którego co jakieś 15 min odjeżdża autobus do samego epicentrum centrum. Bilet można kupić u kierowcy, a kosztuje on 1,5E. No chyba, że ktoś wcześniej dokona zakupu czegoś w rodzaju sieciówki i wtedy ile wlezie porusza się komunikacją miejską po Porto bliższym, dalszym, a nawet sąsiadującym miasteczku jakim jest Villa Nova de Gaia . Uff, no to konkrety mamy za sobą - teraz przejdę do rzeczy istotnych
Taka jazda autobusem jest ciekawym przeżyciem, bo niby globalizacja już dawno sprawiła, że autobusy wszędzie takie same, ale za to ludzie w nich jacyś inni - tym razem byli jacyś tacy nooo... portugalscy
I jeszcze momentami trasa tego autobusu potrafi dostarczyć nutkę emocji
Szczególnie, gdy autobus wjeżdża w ulicę, przy której stoi taki wielgaaachny zakaz wjazdu
A on nie dość, że z premedytacją jedzie pod prąd, to jeszcze mknie po wszystkich jej zakrętasach z prędkością światła, trąbiąc przy tym niemiłosiernie. Czasami tylko jakiś mocno zdziwiony samochód osobowy, który dotąd jechał z naprzeciwka, w obliczu jakby nie patrzeć kolosa, wrzucając wsteczny grzecznie ucieka lub wciska się w pierwszą napotkaną podwórkową bramę. Z tej opowieści morał jednak płynie - jeżeli poruszacie się po mieście samochodem i wjeżdżacie w ulicę wydawałoby się jednokierunkową, bądźcie czujni jak ważka
Ale żebyście nie odnieśli wrażenia, że portugalscy kierowcy to jacyś szaleni piraci drogowi (bo to nieprawda), i żeby sprawiedliwości stało się zadość, powiem, że na tym zakazie wjazdu było napisane: "nie dotyczy autobusów"
No więc jedziemy tym autobusem, dojeżdżamy nad brzeg Douro, i zaczynam ochać!, achać!, echać! i generalnie:
choć już wysiadamy ! bo zobaczyliśmy taki oto widok (nawet nasze Maluchy zobaczyły i doceniły
czym nas bardzo pozytywnie zaskoczyły
):
Zobaczyliśmy Porto, które najpiękniej wygląda właśnie z przeciwległego brzegu, należącego jeszcze do Villa Nova de Gaia. Nabrzeżna ulica Gai (jak w skrócie się o niej mawia) też jest sama w sobie perełką, i to nie tylko ze względu na owe bajeczne widoki. Bo Gaia to świat starych i nowych winnic, w których produkuje się porto i zacumowanych przy nabrzeżu
bartos rabelos czyli mini statków z mini żaglem, które kiedyś służyły do przewozu owego wina w beczkach, a dziś umilają czas turystom
Zacznijmy od winnic...
w ogóle
i w szczególe
A teraz kolej na
bartos rabelos
No dobra - karuzele też tam są
I place zabaw:
Jadąc Rua Diogo Leite - nabrzeżną ulicą Gai wjeżdża się na słynny dwupoziomowy Ponte Dom Luis I (można też oczywiście przejeżdżać przez inne mniej słynne mosty
). Dolny poziom jest osiągalny dla ruchu kołowego, a górny dla metra, natomiast piesi mają do wyboru
Jakże eleganckie ujęcie góry:wink:
Jakże eleganckie ujęcie całości
(na eleganckie ujęcia dołu przyjdzie czas)
Wjeżdżając na most zostawiliśmy za plecami winną Gaię, po to, by przywitać się z Porto
Witając się z miastem jeszcze nie wiedzieliśmy o tym, że wszystko, co kojarzyło nam się z Portugalią czyli świat starych, często przez żywych zapomnianych kamienic, zastygłych w czasie ryneczków, wystaw sklepowych, których sam Wokulski, gdyby tak naprawdę istniał, nie powstydziłby się, promiennego słońca, biało-niebieskich ceramicznych azulejos, wina, które zawsze smakuje i tramwajów, które niejednego pasażera pamiętają, zobaczymy właśnie tam
Pozdrawiam Was serdecznie, do kolekcji dorzucając kolejną gwiazdę fado -
Carminho