Dzień 13, 26.08 (wtorek) ciąg dalszy...
Odcinek będzie praktycznie bez zdjęć, za to z długim opisem, tak wyszło...
Ruszamy w drogę, przed nami jakieś 150km., jednak okaże się, że na pokonanie tego odcinka będziemy potrzebowali sporo czasu...
Naszym kolejnym miejscem pobytu, tym razem dużo krótszego ma być kemping gdzieś w górach, pomiędzy Leskovikiem a Erseke. Można tam dojechać przez Gjirokaster i Permet lub przez Grecję. Wiedząc, że droga od Tepelene jest raczej kiepskiej jakości, wybieramy drogę przez Grecję.
I pewnie byłby to dobry wybór, bo drogi w Grecji zdecydowanie lepszej jakości, nawet te boczne ale najpierw trzeba do Grecji wjechać a to okazuje się nie takie proste. Przed granicą kolejka, odprawa po stronie albańskiej idzie całkiem sprawnie, niestety dalej jest gorzej. Greckim celnikom się nie spieszy, kolejka ledwo się posuwa, na dworze upał, masakra. W końcu, po prawie 2,5 godz. czekania udaje nam się wjechać do Grecji...
Jak już napisałam, droga w Grecji bardzo dobra i dość szybko docieramy do granicy. Przejście niewielkie i kiedy podjeżdżamy wygląda na wymarłe... Przed jednym ze szlabanów stoi kilka samochodów, wyglądających na porzucone, celników nie widać... Łukasz wysiada z samochodu i idzie ich poszukać
Wchodzi do budynku, chwilę po nich krąży, w końcu w jednym z pomieszczeń znajduje greckiego celnika, ten każe mu wyjść i poczekać. Za chwile wychodzi, wchodzi do budki i sprawdza nasze dokumenty, oddaje i mówi Ł. żeby poszedł do samochodu i poczekał. Myśleliśmy, że otworzy nam szlaban ale celnik wrócił do budynku i dalej nic się nie działo. Zaczęliśmy się coraz bardziej niecierpliwić, między czasie podjechali jacyś Albańczycy, wysiedli i niepewnie się rozglądają...
W końcu Ł. poszedł znowu do budynku, znalazł w jakimś innym pomieszczeniu celnika, który sprawdzał nasze dokumenty i jakiegoś drugiego, mówią mu, że mamy czekać na kontrole samochodu. Ł. wraca, czekamy... i czekamy... i czekamy... W końcu wychodzi ten drugi, sprawdza kolejny raz paszport kierowcy, dowód rejestr. samochodu, zieloną kartę, bagażnik... masakra. W końcu możemy opuścić Grecję
Celnicy albańscy są na swoich miejscach, kontrola trwa moment i jesteśmy znowu w Albanii. Na tym wymarłym przejściu straciliśmy jakieś 45min, czyli w sumie na granicach straciliśmy ponad 3 godz.
Oczywiście droga natychmiast traci na jakości, jest wąska i dziurawa, samochodów wprawdzie nie ma ale co chwila mijamy stada kóz i owiec, dzień dobiega końca i zwierzaki wracają z pastwisk...
Niechętnie ustępują nam drogę
Dojeżdżamy do Carhove, stąd zostało nam już tylko niecałe 30km. ale nie wiemy, że to najgorszy odcinek drogi i pokonanie go zajmie nam godzinę...
Droga jest wąska, bardzo pokręcona i strasznie dziurawa, w niektórych miejscach asfaltu są jedynie śladowe ilości, jeszcze tak złą drogą w Albanii nie jechaliśmy.
Robi się już ciemno kiedy dojeżdżamy do Leskovika, przed nami jeszcze tylko 15km. Postanawiamy zatrzymać się w Leskoviku i zrobić zakupy. Nie wiemy czy na kempingu będzie jakaś działająca knajpa, a niewiele mamy rzeczy do jedzenia.
Główna ulica Leskovika, przy której jest sklep, tętni życiem. Mam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy tego niewielkiego miasta wyszli z domów i spacerują po ulicy, wygląda to trochę dziwnie...
Zrobiliśmy zakup i jedziemy dalej. Na dworze jest już całkiem ciemno, jakoś drogi jest tak kiepska jaka była, prowadzi głównie przez las, przez ciemny i ponury las...
Muszę przyznać, że było mi mocno nieswojo... a kilometry wlokły się bardzo powoli. Nawet dzieciaki, choć już mocno zmęczone jazdą, siedzą cichutko na tylnym pokładzie
W końcu dojeżdżamy do
Farmy Sotira, jest już po 20:00 czyli droga z Sarandy zajęła nam prawie 7godz.
Oprócz nas na kempingu jest jeszcze para motocyklistów z Ukrainy, którzy też dopiero rozbijają swój namiocik. Kiedy rozbijamy nasz chłopcy przybiegają mówiąc, że w męskim kibelku jest kura i oni sie jej boją
Mówię im, żeby poszli do damskiego
Po rozbiciu namiotu idziemy do kanajpy coś zjeść. Tylko jeden stolik jest zajęty, przez grupę Niemców, którzy pewnie mieszkają w domkach. Pytamy o menu, niestety nic takiego tu nie ma. Kelner wymienia nam co możemy zjeść, na szczęście oo angielsku: fish, lamb, pasta, potato, sald... Zamawiamy więc dwa razy makaron i dwa razy jagnięcinę z ziemniakami (które okazują się być frytkami) oraz dwie sałatki. Do tego dzbanek wody i dwa dużo piwa
Nie muszę mówić jak cudownie smakuje zimne piwo, po tak długiej i stresującej podróży
Jedzenie, choć bardzo proste, też jest bardzo dobre, no i bardzo tanie, za wszystko 2200 lek czyli ok. 66zł
Wracamy do namiotu, podnoszę leżący na ziemi plecak i krzyczę widząc, że coś się za nim rusza. Przybiega mąż i dzieci i śmieją się ze mnie, że tak bardzo przestraszyła mnie kura... ta sama, którą wcześniej chłopcy widzieli w toalecie...
Oczywiście nie byliśmy gościnni i wygoniliśmy kurę. Ale miała gdzie spać, widzieliśmy rano jak wychodziła spod tropiku namiotu naszych sąsiadów z Ukrainy
cdn...
Pozdrawiam
Asia