Kazbek – gruzińsko-kaukaska wyrypa 2012
Odcinek I – KazbegiPewnego styczniowego dnia na skrzynkę dostałem maila – „Gruzja za 400 zł”. Od razu zadzwoniłem do Wioli. Gabi i Pawła też nie trzeba było długo namawiać. Zaklepaliśmy sobie bilety na tygodniowy pobyt na drugą połowę lipca. Mieliśmy ponad pół roku na przygotowania, w tym ustalenie planu. Po przewertowaniu kilku przewodników zdecydowaliśmy się na wypad całkowicie górski – zdobycie mitycznej góry Kazbek

.
Wiedzieliśmy, że będzie to niewątpliwie najpoważniejsza z naszych dotychczasowych wypraw. Trzeba było się do niej solidnie przygotować – logistycznie, kondycyjnie i sprzętowo. Doskonale pamiętaliśmy naszą „aklimatyzację” na Ritacubie Blanco w Kolumbii a w zasadzie jej brak. Podobnego błędu nie chcieliśmy popełnić. W internecie można znaleźć sporo relacji z opisami wejścia na Kazbek i na nich głównie bazowaliśmy.
Wylot z Warszawy mieliśmy 20 lipca. Wiola i ja mieliśmy trochę problemów z pociągami, bo były dużo opóźnione. Wieczorem wszyscy stawiliśmy się na Okęciu. Dojechaliśmy SKM – nową linią kolejową. Gdzieś słyszałem, że to pierwsza, nowa linia kolejowa oddana w naszym kraju od kilkudziesięciu lat

. Pociąg to na pewno dobra alternatywa na zakorkowane ulice.
Nasz lot Lotem trwał ok. 3 godzin. Widoków w zasadzie nie mieliśmy, bo lecieliśmy nocą, oprócz rozświetlonego Tbilisi. Na lotnisku poszło nam sprawnie. Wszystkie bagaże dotarły

. Przed wyjazdem zamówiliśmy taksówkę do pewnego hostelu, w którym można zakupić butle z gazem. Doświadczeni przykrą niespodzianką, jaką zgotowali nam Niemcy na lotnisku w Paderborn „rekwirując” kartusze, postanowiliśmy takowe kupić w Tbilisi. Ale, żeby nie było tak różowo, to taki asortyment można nabyć jedynie w kilku miejscach. Jednym z nich jest ów hostel, pod który dowieźli nas za 35 GEL (1 GEL = +/- 2 PLN). Pewnie dałoby radę trochę taniej, ale jakoś rano nie mieliśmy ochoty na negocjacje ze złotówami. W hostelu Paweł sprawdził, czy kupiony przed wyjazdem palnik współpracuje z kartuszem

. Wszystko działało bez zarzutu. Kupiliśmy 3 butle. Bez nich nie mielibyśmy czego szukać w górach...

Plac Wolności

Z hostelu metrem pojechaliśmy na dworzec Didube. Koszt przejazdu metrem to 0,50 GEL. Spod dworca Didube kursują marszrutki do Kazbegi (w zasadzie to Stepantsminda, bo Kazbegi to stara, radziecka nazwa a teraz wiadomo jak jest na linii Rosja – Gruzja) – miasteczka stanowiącego punkt startowy na Kazbek. Na marszrutkę musieliśmy trochę poczekać. Określonego rozkładu nie ma, bus rusza, gdy się załaduje. Koszt przejazdu – 10 GEL. Raczej nie ma problemu z trafieniem do właściwego pojazdu mimo, że większość ma napisy tylko po gruzińsku. Na dworcu są różnej maści naganiacze i oni zaprowadzą turystę tam, gdzie trzeba

.

Didube – handel się dopiero rozkręca

Marszrutka do Kazbegi
Trasa z Tbilisi do Kazbegi to tzw. Gruzińska Droga Wojenna. Pod złowrogim określeniem kryje się malownicza trasa biegnąca w poprzek Wielkiego Kaukazu. Rozciąga się na długości 208 km pomiędzy Tbilisi i Władykaukazem (w Północnej Osetii). Większość drogi jest porządna – nasz kierowca wręcz szalał na drodze i pędził niekiedy z zawrotną prędkością. Ale, „schody” zaczynają się przed Przełęczą Krzyżową (2379m). Dziura na dziurze, a asfaltu śladowe ilości. Za każdym przejeżdżającym samochodem wznosiły się tumany kurzu. Aż dziw bierze, że w takim stanie może być główna droga łącząca Gruzję z Rosją. Do Kazbegi położonego na wysokości ok. 1700m. dojechaliśmy około południa.
Widoki z Gruzińskiej Drogi Wojennej:


Święte krowy


...i osiołek

Od razu zostaliśmy otoczeni przez miejscowych – a to oferowali nocleg a to przejazd taksówką. Z ich usług jednak nie skorzystaliśmy. Zrobiliśmy krótki rekonesans po miasteczku i drobne zakupy na wyprawę. Kupiliśmy także 3-litrowy baniak wina. Wszak Gruzja słynie z tego trunku i trzeba było spróbować takowych specjałów

. Słynie także z pierożków chinkali. Te zamówiliśmy w takiej jednej restauracji rodem z głębokiego PRL – przynajmniej jeśli chodzi o wygląd lokalu. Ale, chinkali bardzo nam smakowały

.

Chinkali
Po posiłku posiedzieliśmy dobre dwie godziny w parku przy winku. Trudno było jakoś zebrać się do dalszego wędrowania. Czekało na nas jeszcze ok. 400m. podejścia pod klasztor Tsminda Sameba (Świętej Trójcy) na wzgórzu Gergeti. W słońcu i po paru kieliszkach wina wylewałem z siebie siódme poty.

Winkowanie





Klasztor i pod nim wioska Gergeti

Na szlaku

Kazbegi z drogi do klasztoru

Kazbek schowany w chmurach
Klasztor został zbudowany w XIV wieku w stylu krzyżowo-kopułowym a jego ściany zdobią rozmaite płaskorzeźby. W 1988 r. władze sowieckie zbudowały kolejkę linową na wzgórze ze stacją w Tsminda Sameba i Kazbegi. Mieszkańcy miasteczka potraktowali to jako profanację ich świętego miejsca i zniszczyli kolejkę. Socjalistyczna koncepcja turystyczna przegrała z głęboko zakorzenionym w umysłach Gruzinów łączeniem trudu z modlitwą. Przecież zawsze budowali kościoły w najtrudniej osiągalnych miejscach właśnie po to, aby budowa była trudem, a odwiedzenie świętego miejsca wymagało poświęcenia

. Choć dziś dotarcie do klasztoru to żadne poświęcenie, bo można tam dostać się autem a i droga nie jest najgorszej jakości.
Przy klasztorze:


Pora zrzucić ten plecak





Paweł i Robert
Klasztor jest faktycznie przepięknie położony. Byliśmy też w środku. Trafiliśmy akurat na prawosławne nabożeństwo. Magiczna chwila...śpiewy, zapach kadzidła. Silne, duchowe wsparcie przed Kazbekiem.
Gdy rozbijaliśmy nasze namioty, podeszło do nas kilku Gruzinów, którzy obozowali blisko nas. Zapraszali na grilla. Wymówiliśmy się. Później, zapraszali nas raz jeszcze...Wiola i ja poszliśmy do nich podziękować za zaproszenie i wyjaśnić, że poprzednią noc spędziliśmy w samolocie i musimy się wyspać

. Ale, jak już do nich podeszliśmy, to oczywiście nie było mowy o odejściu od „stołu”. Załapaliśmy się na mięso, ale także i...czaczę, czyli gruziński bimber. W smaku jak bałkańska rakija, bo także robiona z winogron. Przed dłuższym imprezowaniem uratował nas...grad. Nadeszła krótkotrwała nawałnica i musieliśmy schować się w naszym namiocie...nawet nie chcę myśleć, jak mogłoby zakończyć się to spotkanie, gdyby nie pogoda.

Gruzińska impreza

Nasze obozowisko
O słynnej gruzińskiej gościnności przekonaliśmy się już pierwszego dnia. Zasnęliśmy jak niemowlaki. Nie wiem, czy to przez długą podróż, czy też czaczę. Może jedno i drugie...