Platforma cro.pl© Chorwacja online™ - podróżuj z nami po całym świecie! Odkryj Chorwację i nie tylko na forum obecnych i przyszłych Cromaniaków ツ

Podróże RobaCRO - Lutalicy iz Novogardu

Wycieczki objazdowe to świetny sposób na zwiedzenie kilku miejsc w jednym terminie. Można podróżować przez kilka krajów lub zobaczyć kilka miast w jednym państwie. Dla wielu osób wycieczki objazdowe są najlepszym sposobem na poznawanie świata. Zdecydowanie warto z nich korzystać.
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 04.06.2011 16:29

Odcinek IV - "RWPG"

Zgodnie z ustaleniami, na wtorek nie przewidywaliśmy zbytniej aktywności górskiej. Toteż mogliśmy sobie pofolgować i dłużej pospać i poleżeć w wyrku :).

Na śniadanie tradycyjnie słodkie bułki - że też zapomnieliśmy zabrać nutelli. Ona by pewnie jakoś pasowała do tych kolumbijskich "słodkości". A zwykle ją zabieramy. Mądry Polak w Kolumbii po szkodzie.

Przed wyjściem na spacer, relaksowaliśmy się na tarasie w promieniach słońca. Poranki w Andach były zwykle słoneczne...Podziwialiśmy Ritacubę Blanco i Pan de Azucar. Hiszpańskiego nie znam, ale nazwę tego drugiego można chyba przetłumaczyć jako "Szczyt Cukru". Tak czy inaczej, pięknie się prezentuje :). Z summitpostu wynika, że jest trudna technicznie. Oczy cieszyły się widokami.

Obrazek
Nasza chałupka
Obrazek

Obrazek
Relaks przed domkiem
Obrazek

Pan de Azucar:
Obrazek
Z daleka...

Obrazek
W zbliżeniach
Obrazek

Obrazek

Obrazek
Ritacuba Blanco
Obrazek

Obrazek

Obrazek
Ritacuba Negro
Obrazek

Obrazek
Obie nasze "Rity"

Obrazek

Na przesiedzenie całego dnia w domku nie mieliśmy ochoty. Po obserwacji okolicy z Pawłem podjęliśmy decyzję, że wybierzemy się na "małą" górkę w pobliżu Kanwary doskonale widoczną z naszego tarasu. Jej wysokość oceniliśmy na 4200-4300m. Chwilę polemizowaliśmy na temat drogi wejścia, ale i co do niej szybko decyzja zapadła...

Wystartowaliśmy około 11. Już przy pierwszym podejściu zmęczyliśmy się. Tu każdy krok trzeba było okupić wysiłkiem. Tlenu jest zdecydowanie mniej na takiej wysokości. No może nie tlenu a powietrza. Wraz ze wzrostem wysokości, stężenie tlenu pozostaje to samo, ale rozrzedza się powietrze (zmniejsza się ciśnienie) i ilość cząsteczek tlenu w litrze powietrza maleje. Na wysokości ok. 4800m ciśnienie atmosferyczne wynosi już tylko 450 mmHg, jest więc to w przybliżeniu zaledwie 60% normalnej zawartości cząsteczek tlenu w pobieranym powietrzu.

Obrazek
Ruszamy
Obrazek

To, co widzieliśmy po drodze:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
"Sokolica"

Obrazek
Kanwara

Obrazek
Wiola - obserwatorka

Na takiej wysokości nie ma mowy o szybszym tempie. Zresztą, tego dnia wcale się nam nie spieszyło. Co gorsze jednak, nasza ścieżka nagle się...skończyła. Przykra niespodzianka. Wracać nie chcemy. Paweł jako najbardziej doświadczony wybrał się na rekonesans, by sprawdzić czy w jakimś miejscu uda się nam wejść na "naszą górkę". I wynalazł przejście...były elementy wspinaczki. Trzeba było się podpierać rękoma.

Po godzinie od startu zameldowaliśmy się na szczycie. Ot taka skromna góreczka...pewnie nie ma nawet nazwy. My nadaliśmy jej nazwę - RWPG (od pierwszych liter naszych imion) :). Coś mi się kojarzy, że na forum już ta nazwa funkcjonuje, ale w innym kontekście :) (Maslinka pozdrowienia dla Ciebie :)).

Na górze pobyt ograniczyliśmy do kilku zdjęć. Początkowo, chcieliśmy zrobić biwak, ale miejsce było wybitnie zanieczyszczone odchodami owiec - weszły przed nami, więc jak coś, to pierwszych zdobywców tej górki szukać trzeba wśród owiec :).

Na szczycie:
Obrazek
Wiola & Robert

Obrazek
Autor relacji

Obrazek
RWPG - w kolejności: Gabi, Paweł, Robert, Wiola...więc może ta góra to "GPRW" :)

I jak to ma w zwyczaju pogoda zaczęła znów nawalać. Typowe...naszły chmury, zrobiło się chłodniej. Na powrót wybraliśmy łagodny grzbiet RWPG. Byliśmy obserwowani przez żołnierza. Ten stał sobie na pagórku i wg mnie jego zadaniem było sprawdzenie, co my robimy. Oczywiście, przywitaliśmy się z nim. Gdy schodziliśmy niżej i on schodził do swojego obozu. Zbieg okoliczności? Chyba nie...przez chwilę wahaliśmy się, czy nie wstąpić do ich obozu, ale wycofaliśmy się z tego pomysłu ze względu na brak znajomości hiszpańskiego.

Obrazek
Ktoś nas obserwuje...

Obrazek
Robert z obserwatorem naszych poczynań :)

Widoki wypatrzone na zejściu:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Popołudnie spędziliśmy w domku. Odpoczynek i ustalenie planu na następny dzień. Odwiedziliśmy też Ethana. Od niego dowiedzieliśmy się, że Amerykanie wybrali się na Ritacubę Blanco. Ethan zrezygnował przy lodowcu. Nie czuł się zbyt pewnie. Później spotkaliśmy się z resztą ich ekipy. Udało im się wejść na Ritacubę Blanco. Pokazali nam zdjęcia. Opowiedzieli...zazdrościliśmy im tego sukcesu. Z drugiej strony mieliśmy jeszcze większą motywację do "ataku" na tą górkę :).

Obrazek
Popołudniowe Andy

Obrazek
Nasze Rity i schowane słońce...

Obrazek
Nasza "czarna" Rita

Tak, tak, teraz właśnie pora wyjaśnić pierwszą "zagadkę". Naszym jednym z głównych celów w Kolumbii było wejście na szczyt ponad 5000m. Skoro odpadły Pico Colon i Nevado del Ruiz, nasz wybór padł na Ritacubę Blanco - najwyższy szczyt Cordilliery Oriental - wg różnych źródeł od 5330m do nawet 5410m. Informacje na jego temat są skromne. Nawet summitpost za wielu informacji nie dostarcza :(. Widzieliśmy kilka filmów na Youtube, które nieco obrazowały trudności pod samym szczytem. Stąd też nasze tatrzańskie lekcje z czekanem i rakami. Z relacji Amerykanów, którzy nie byli wybitnymi górskimi turystami przypuszczaliśmy, że i my powinniśmy dać sobie radę...

Ustaliliśmy, że wstajemy o 3.00 rano. Wiedzieliśmy z poprzednich dni, że z rana jest szansa na dobrą pogodę, popołudniami pogoda jest gorsza. Zakładaliśmy, że im prędzej ruszymy, tym większe będą nasze szanse :).
Zapowiadała się więc bardzo krótka noc, więc szybko wskoczyliśmy do łóżek :). Jutro - R i t a c u b a B l a n c o

I kolejny andyjski kawałek wprowadzający w klimat gór...

PS Piotr, Kolumbia na pewno się zmieniła i nadal zmienia. Reputacja kraju jednak pokutuje i turystów wielu się nie spotyka. Może to i lepiej, bo ci nieliczni turyści są traktowani naprawdę serdecznie :). Cieszymy się, że jesteś z nami w tej podróży po Kolumbii...
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:17 przez RobCRO, łącznie edytowano 1 raz
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 18.06.2011 16:10

Odcinek - "Ritacuba Blanco"

Na ten dzień szykowaliśmy się specjalnie. Tygodnie przygotowań, ustaleń trasy, przewidywanych czasów przejścia etc...i w końcu przyszło się nam zmierzyć z Ritacubą :).

Budzik zadzwonił punktualnie o 3.00. Ciężko było się zerwać o tak nieludzkiej porze. Sprzęt, kanapki przygotowaliśmy sobie dzień wcześniej. Po godzinie od pobudki przy świetle czołówek wystartowaliśmy.
Nieco obawiałem się pierwszego odcinka - prowadził on przez podmokły teren, niekiedy szło się wzdłuż potoku. Bałem się, że ktoś z nas mógłby wpaść do wody i wyprawa dla tej osoby byłaby w sumie zakończona. Ale, nic takiego się nie stało. Gdy doszliśmy do mostku nad potokiem byłem spokojniejszy. Od tego miejsca wiedziałem, że bliższy kontakt z wodą nam nie grozi...

Przed 6 zaczęło się rozjaśniać. Byliśmy blisko równika, więc dzień i noc w zasadzie trwają tyle samo. Z nastaniem dnia przecieraliśmy oczy i podziwialiśmy andyjskie widoki. Takich nie mieliśmy wcześniej. Widoczność na wiele kilometrów. Na pierwszym planie był znany już Wam z poprzednich odcinków Pan de Azucar. A za nim wiele innych szczytów. Paweł skomentował to krótko - "Tak sobie wyobrażałem Andy" :). Było cicho, słonecznie. Po prostu cudownie :). Robiliśmy sporo zdjęć, przy okazji odpoczywając...

Przed wschodem słońca:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

O wschodzie słońca:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pan de Azucar:
Obrazek

Obrazek

Wkrótce osiągnęliśmy miejsce, dokąd podeszliśmy pierwszego dnia. Nie zrobiliśmy tam przerwy, tylko mozolnie zdobywaliśmy wysokość. Opuściliśmy pasmo roślinności andyjskiej. Weszliśmy na teren kamienny. Naszym oczom pokazał się lodowiec. Wydawał się być na wyciągnięcie ręki :). Zdawało się nam, że osiągniemy go w kilkanaście minut. A de facto, szliśmy i szliśmy. Przed lodowcem zgubiliśmy szlak. W jednym miejscu stanęliśmy przed ścianą i musieliśmy usypać kamieni, by wejść na właściwy szlak. Uzupełniliśmy zapasy wody skapującej z lodowca. Jakie było potem nasze zdziwienie, gdy na podobnej wysokości zobaczyliśmy muła. Sądziliśmy, że tak wysoko to one nie chadzają...a wiadomo, połączenie odchody + woda może zakończyć się biegunką czy jakimś zatruciem.

Obrazek
Wiola na podejściu

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Robert

Obrazek

Obrazek

Obrazek
U wodopoju :)

Obrazek
Forsowanie ściany

Lodowiec:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdy doszliśmy do lodowca...zaczęła się psuć pogoda :(. Naszły chmury...widoczność znacznie się pogorszyła. Tak do końca to nie wiedzieliśmy, gdzie iść. Paweł pognał przed siebie na grań. Tam w ostatnich słonecznych promieniach ukazała się Ritacuba Negro. Górka zrobiła na nas wrażenie. Imponująca...wcześniej widzieliśmy w zasadzie jedynie jej czubek, teraz praktycznie całą ścianę :).

Ritacuba Negro:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niestety, pogoda pogarszała się coraz bardziej. Zaczął padać grad, deszcz...paskudnie. Zaczęło mi brakować sił. Jeden krok w górę i minuta odpoczynku. Powoli miałem dość wędrówki. Przekazałem grupie, że dalej nie pójdę, ale, siedzenie na lodowcu było dobre na kilka minut. Gdy tylko na chwilkę podniosłem okulary - światło dosłownie porażało. Wyobrażam sobie jego moc przy słonecznej pogodzie. Zebrałem się i poszedłem dalej. Zrobiło się naprawdę ciemno - widoczność taka, że ledwo było widać końcówki kijków. Gdzie była reszta, to nawet nie miałem pojęcia. Wkrótce zobaczyłem, hmm...usłyszałem, że schodzą. Wycofali się...zdrowy rozsądek zwyciężył. Wg naszych przypuszczeń doszliśmy na wysokość 5100-5200m.

Na lodowcu:
Obrazek
Gabi, Wiola, Robert

Obrazek
Ten mały punkt to ja...:)

Obrazek

Obrazek
Paweł, Robert

Dla nas był to zupełnie nieznany teren. Lodowiec, na którym można wpaść w szczelinę. Gdyby szlak był oznakowany...Gdyby było widać Ritacubę Blanco, to wiedzielibyśmy, gdzie się kierować. Czas ogólnie był dobry. Było ok. 11. Młoda pora. Schodzić mogliśmy nawet po ciemku, ale z doświadczenia wiedzieliśmy, że w Andach pogoda już się nie poprawi. Za duże ryzyko pobłądzenia w tym mleku :(.

Tak przy okazji, z powodu globalnego ocieplenia, lodowiec na szczycie topnieje bardzo szybko. Cofa się z prędkością 25 metrów rocznie. W 1950 r., lodowiec na Ritacuba Blanco schodził do wysokości 4500 m, w 2007 r. już trzysta metrów wyżej, ok. 4800 m nad poziomem morza. W tym tempie lodowiec zniknie całkowicie do 2025 r. Kto wie, czy wtedy na szczyt uda się podejść?

Obrazek
Paweł, Gabi odpoczywają...

Obrazek
Nasza ekipa gdzieś wysoko w Andach

Zaczęliśmy schodzić po śladach, ale i tak trochę pogubiliśmy się. Niżej na lodowcu spotkaliśmy grupę - to byli chyba ski-tourowcy. I to byli jedyni turyści spotkani na szlaku tego dnia. To też cenna uwaga dla innych, bo w razie czego, trzeba przede wszystkim liczyć na siebie.

Gdy opuściliśmy lodowiec tracąc sporo wysokości, grad zmienił się w deszcz. Padało mocno...szlak zaczął przypominać płynący potok. W zasadzie szlak to takie bardziej umowne określenie. W piętrze roślinności turysta wybierał sobie pasującą ścieżkę i schodził po swojemu.

Obrazek
Wiola pokonuje jeden z licznych potoków

Powrót strasznie się nam dłużył, choć mieliśmy dobre tempo. Niemałym problemem było sforsowanie potoku. Dwa dni wcześniej nie było z nim najmniejszego problemu. Tego dnia tak przybrał i taki był bystry, że dobrych kilka minut szukaliśmy miejsca, gdzie można by było w miarę bezpiecznie go przekroczyć. I nawet w tym miejscu sekunda zawahania mogła źle się skończyć. Udało się jednak cało go pokonać...

Obrazek
Wiola próbuje sforsować ten groźny potok...

Obrazek
Mi się już udało :)

Na kwaterę dotarliśmy po 15. Zamówiliśmy "dinner" u naszych gospodarzy oraz transport do Guican. Zjedliśmy pierwszy solidny posiłek w Kolumbii, bo wcześniej opieraliśmy się na "chińszczyźnie". A teraz to był tzw. full wypas. Zupa kremówka o bliżej nieokreślonym smaku, na II danie kurczak i ryż i na deser smażony banan :). I to za niewielkie pieniądze (12.000 COP), jak na okoliczności przyrody. Najedliśmy się do syta jednocześnie bojąc się o nasze skurczone żołądki.

Po 17 gospodarz zwiózł nas na dół. Tym razem zapłaciliśmy 70.000 COP. Gdy zaczęło się ściemniać dotarliśmy ponownie do Guican. Zaklepaliśmy sobie nocleg w hotelu znajdującym się przy głównym placu. Pierwszego dnia w biurze Parku spotkaliśmy również Amerykankę i ona przekazała mi info, że obok biura jest hotel, gdzie mało kasują a warunki są proste. I faktycznie cena - 8.000 COP/ noc/ osoba (najtaniej na całej trasie) niska, ale warunki były bardzo skromne.

Obrazek
Guican z góry

Nasze górskie wędrówki trzeba było uczcić...wybraliśmy się na zakupy. Kupiliśmy butelkę miejscowej wódki - Aguardiente (woda ognista) oraz kilka butelek lokalnych wyrobów piwowarskich (w butelkach 0,33l, większych nie ma) - Aguila, Poker i Club Columbia.

Aguardiente ma smak anyżówki i moc ok. 30%. Dobrze smakowała nam z colą. Piwo nie powalało, ale po trudach górskich wędrówek dobrze było napić się bronka :). Po uczczeniu pobytu w Andach poszliśmy spać...

Następnego dnia czekała nas długa podróż nad morze. Zasypiając nawet nie przypuszczaliśmy, że będzie aż z tyloma przygodami :).
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:19 przez RobCRO, łącznie edytowano 1 raz
Crayfish
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1744
Dołączył(a): 11.05.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) Crayfish » 20.06.2011 07:07

Hardcore z tą górą ... 8O
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 02.07.2011 15:38

Odcinek VI - Lekcja angielskiego

Po kolejnej dobrze przespanej nocy nasz plan zakładał dotarcie do Bucaramangi i dalej nad morze do Santa Marty. 70-kilometrowy odcinek z Guican do Bucaramangi wydawał się nam "pestką" :). Nieprawda...

Rano do naszych drzwi zapukali Czesi. Usłyszeli słowiański język i podeszli zapytać jak dotrzeć do Bogoty. Przekazałem im, że powinni się dostać albo do Capitanejo albo Soaty, skąd są połączenia w inne regiony Kolumbii. Z kolei oni powiedzieli nam, że...strajkuje komunikacja w Bogocie :(. Super...Co prawda, rano widziałem jakiś lokalny autobus jadący niewiadomo gdzie, ale lekki niepokój w nas wstąpił bo nie chcieliśmy utknąć w Guican, mimo otaczającej, pięknej przyrody.

Poranne Guican - widoki z hotelu:
Obrazek

Obrazek
Która godzina jest prawidłowa? Żadna...:), choć każdy zepsuty zegar dwa razy w ciągu dnia pokazuje właściwy czas :).

Obrazek

Obrazek

Po opuszczeniu hotelu rozłożyliśmy się na placu i suszyliśmy nasze mokre rzeczy. Dowiedzieliśmy się, że tego dnia będzie tylko jedna możliwość opuszczenia Guican - o 11.00 miał być autobus do Soaty. Kierunek nam pasował...;z Soaty dostaniemy się do Bucaramangi, skąd o 21.30 odjedziemy autobusem do Santa Marty i będziemy prawie u celu. Na ten autobus chcieliśmy koniecznie zdążyć!

Obrazek
Obozowisko

Obrazek
Nasz hotel
Obrazek
Guliwer w kolumbijskim hotelu

Guican:
Obrazek

Obrazek

Obrazek
Uliczka
Obrazek
...i jej mieszkańcy :)

Obrazek
Armia czuwa...

Obrazek

Obrazek
Wybuch atomowy w Andach

W międzyczasie podszedł do nas jeden z czwórki Czechów. Pogadaliśmy na górskie tematy. Powiedział, że obeszli Park El Cocuy - jest wytyczony szlak wokół najwyższych szczytów. Liczy ok. 80 km i jego przejście zajmuje 5-7 dni. Wyznaczone są specjalne miejsca pod namiot, ale gdyby ktoś kiedyś chciał się z tym zmierzyć musi wiedzieć, że na trasie nie ma żadnych schronisk i blisko tygodniowe zaopatrzenie trzeba nieść na własnym garbie :). Czesi, którzy przylecieli tak jak my na dwa tygodnie, cały okres pobytu spędzili w górach. Zrobili ten "okrężny" szlak, weszli też na Pan de Azucar, Pulpito del Diablo i Ritacubę Blanco. Niezłe osiągnięcie...a teraz zależało im by dostać się do Bogoty na lot powrotny (oni też skorzystali z promocji "Luftwaffe" :)).

Przed 11 zaczęliśmy rozglądać się za naszym środkiem transportu. Stał sobie na drugim końcu placu autobusik. Typowy "collectivo" - kolorowy busik przeznaczony do lokalnego transportu. Kręciło się koło niego sporo osób. My, Czesi, z obcokrajowców doszły 3 młode Holenderki oraz trochę tubylców. Wszyscy się zmieściliśmy. Nasze plecaki ku naszemu przerażeniu powędrowały na dach :). Mieliśmy chyba uzasadnione obawy, że na tych andyjskich drogach możemy się ich pozbyć. Trochę się uspokoiliśmy, gdy zobaczyliśmy, że kierowca mocuje plecaki solidnymi pasami...Trudno byłoby sobie wyobrazić dalszą wyprawę bez zawartości bagażu.

Nasz collectivo i pakowanie bagażu:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Sądziliśmy, że szybko i sprawnie dostaniemy się do Soaty. Nic z tego, busik krążył po wszystkich możliwych wioskach. Gdy już się nam wydawało, że teraz powinien prosto do Soaty jechać, on znowu skręcał w kolejną boczną ścieżkę!. Ponadto, w czasie drogi przechodziliśmy kontrolę osobistą. Zostaliśmy zatrzymani przez patrol policji. Faceci zostali "obmacani". Na forach pisano, że zwykle po takiej kontroli ubywa pasażerów. W tym przypadku nikogo nie ubyło...ok. 15 dojechaliśmy do Soaty. Nasze plecaki także :). Uff, jaka ulga...

Czesi szybko zapakowali się do collectivo w kierunku Duitamy. A my? Z rozmów Holenderek, które tak jak my chciały jechać nad morze, wynikało, że do Bucamarangi nic nie pojedzie :(. Niech to szlag...czyżbyśmy mieli utknąć w tej dziurze? Jedna z Holenderek ze znajomością hiszpańskiego poszła do biura lokalnego przewoźnika. Wróciła z dobrymi wieściami - możemy podjechać taksówką do...Malagi (prawda, że brzmi znajomo) odległej o 50 km od Soaty, skąd miał być o 1.00 w nocy autobus do Bucamarangi. Po rozważeniu "za i przeciw" zdecydowaliśmy się na taki wariant. Ustaliliśmy z Holenderkami, że w Soacie zostaniemy godzinę żeby coś zjeść przed dalszą podróżą.

Gdy prowadziliśmy negocjacje z Holenderkami, wokół nas krążyło mnóstwo uczniów. W Kolumbii dzieciaki obowiązuje jednolity strój. Każda uczennica ubrana była w sukienkę - fartuszek a chłopcy w koszulę.

Wzbudzaliśmy sensację i byliśmy atrakcją - chyba dlatego, że do tej miejscowości rzadko zapuszczali się turyści :). Nasz każdy krok był monitorowany. Dzieciaki były trochę nieśmiałe i tak pozytywnie nami zainteresowane, jakby po raz pierwszy ujrzały kogoś z Europy i być może była to prawda. W ich oczach można było odczytać taką "zdrową" ciekawość. Było to dla nas niezwykle sympatyczne. Na początku niechętnie pozowały do zdjęć a z czasem same pchały się przed aparat :). Soata to nie miejsce, gdzie dzieci wyciągają rękę i "daj dolara" :).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zajęliśmy ławkę na skwerku. Dziewczyny poszły po prowiant a Paweł i ja pilnowaliśmy naszego dobytku. I wtedy podeszła jedna z uczennic. Pokazała mi kartkę z zadaniem z języka angielskiego. Zacząłem je rozwiązywać. Miało być jedno a skończyło się na wszystkich (3 kartki). Poszły dziewczyny po bandzie J. Ba, nagle zostaliśmy otoczeni przez dużą grupę kolumbijskich uczniów. Szeptali o mnie "profesor" :). Miło :).

Z punktu widzenia edukacji, to pewnie odrabianie zadania domowego za kogoś innego nie jest właściwe, ale...jak mogłem odmówić tym dzieciakom pomocy??? Wiem, wiem, cro.pelkowi nauczyciele mnie zaraz zlinczują. Chylę pokornie głowę przed Wami. Postaram się, by to nie powtórzyło :).

Lekcja:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po "lekcji" dzieciaki ulotniły się...swój cel osiągnęły :). My też, bo wreszcie w spokoju mogliśmy zjeść. Kupiliśmy sobie szaszłyki i kukurydzę. Bardzo dobre żarcie...po 16.00 zapakowaliśmy się do busika-taksówki do Malagi. Zapłaciliśmy po 25.000 COP/ osoba.

Droga wiodła przez malowniczy kanion - zrobił na nas imponujące wrażenie. Jego ściany opadały głęboko w dolinę. Co prawda, większy jest kanion Chicamocha ale i ten zachwycał. Jazda po serpentynach wywoływała niemały dreszczyk emocji :). Trochę porozmawiałem z Holenderkami. Przyleciały do Ameryki Południowej na bodajże (pamięć niestety bywa ulotna) 3 miesiące. Dziewczyny zaczynały od Kolumbii, potem w planie miały Ekwador i Peru. Odważne, na koniec świata, 3 młode dziewczyny :). (PS wiem, że po podróży szczęśliwie cało wróciły do kraju tulipanów :))

Ok. 19 dotarliśmy do Malagi. I...okazało się, że za chwilkę mamy autobus do Bucamarangi. Niesamowite...chyba coś musieliśmy źle zrozumieć. Ale, tak czy inaczej była to bardzo miła niespodzianka :). Co prawda na autobus o 21.30 do Santa Marty nie było szans zdążyć, ale Bucamaranga to zawsze większe miasto i więcej możliwości złapania transportu na północ kraju. Za bilet zapłaciliśmy po 40.000 COP i wygodnie usadowiliśmy się w autobusie. 70-km odcinek po andyjskich drogach pokonywaliśmy ponad 6 godzin. To chyba rekord bo wychodziło średnio 10 km/ h. Ale, jazda nocą na tamtych drogach i przełęczach wznoszących się ponad 3000m to i tak niezły wynik. A i nade wszystko liczy się bezpieczeństwo. Na trasie trochę mi się przysnęło :).

Po 1 w nocy byliśmy w Bucamarandze. I znów pomocne okazały się Holenderki. W okienku dowiedziały się, że przed 2.00 odjedzie autobus do Baranquilli przez Cienagę. Z Cienagi byłoby tylko ok. 20 km do Santa Marty. Lepiej nie mogło się ułożyć. Kupiliśmy bilet, kanapki na drogę i zajęliśmy miejsca w autokarze. Pora była wybitnie na sen...

PS Crayfish, witaj w naszej relacji. Tak, pozostał w nas spory niedosyt związany z Ritą. Przy lepszej pogodzie pewnie byśmy dali jej radę...
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:21 przez RobCRO, łącznie edytowano 1 raz
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 08.07.2011 17:19

Odcinek VII - "Karaiby"

Rankiem temperatura znacznie wzrosła. Wjechaliśmy w płaski teren - mijające krajobrazy wyglądały jak z filmów National Geographic :). Pięknie :). Kierowca po drodze zafundował nam dłuższy postój - na śniadanie i toaletę. Zjadłem kanapkę - bułka z szynką i serem. Paweł z przerażaniem zapytał tylko, czy bułka była słodka. Niestety była...i Paweł już jej nie tknął. Głód mu minął.

Ale, gdyby ktoś był głodny, to co miejscowość do autobusu wchodzą tubylcy oferujący a to napoje a to jakieś chrupki, bułki i coś co się zowie "arepa". To ostatnie, to takie tubylcze pierożki na ciepło :). Dobre i wystarczające na zaspokojenie głodu.

Około południa po pokonaniu +/- 500 km dojechaliśmy do Cienagi. Holenderki szybko i sprawnie zapakowały się do collectivo i pojechały do Santa Marty. Dla nas zabrakło już miejsca w tym busie. Ale, natychmiast znaleźli się miejscowi, którzy zaoferowali nam pomoc w organizacji transportu w postaci taksówki. Po ustaleniu ceny na 20.000 COP zapakowaliśmy się do żółtego wehikułu. Kierowca zostawił nas w centrum Santa Marty. Po ciszy i spokoju w górach, nagle znaleźliśmy się w bardzo hałaśliwym miejscu.

Santa Marta sama w sobie nie ma była naszym miejscem docelowym. Mieliśmy jednak kilka spraw do ogarnięcia. Przede wszystkim, musieliśmy wymienić walutę - zapasy kolumbijskich peso kończyły się. Potrzebowaliśmy też zrobić zakupy na kilkudniowy pobyt nad morzem. To pierwsze zadanie wcale nie okazało się takie łatwe. Po mieście liczącym ponad pół miliona mieszkańców można by oczekiwać dużej liczby kantorów a my straciliśmy sporo czasu zanim trafiliśmy na "punkt" wymiany walut. Mieszkańcy miasta czy też policja próbowali nam pomóc, ale "przegonili" nas przez pół miasta tam i z powrotem a kantoru ani widu ani słychu :twisted:.

W drodze do kantoru spotkaliśmy miejscowych ze znajomością naszego języka. Znali oni jedno nasze słowo, to na "k"... :evil: . Fajnie, nie ma co, nasi tu już byli i nauczyli polszczyzny...ale, ci miejscowi nam pomogli, bo pokazali, gdzie jest kantor. Ku naszemu przerażeniu był on...zamknięty :(. Solidna krata w drzwiach świadczyła, że nie wymienimy waluty :(. Po chwili zjawił się jakiś tubylec z zapytaniem, czy nie chcemy wymienić kasy. Nawet nie wiem, skąd się zjawił. Zaprowadził nas do swojej kafejki internetowej. Biegał trzy razy po kasę, by wymienić dolce całej naszej czwórce. Chyba nie spodziewał się, że aż tak "wielką" kwotę wymienimy.

Tak przy okazji, to u niego był kurs 1 $ = 1800 COP. W zasadzie taki sam jak na lotnisku. Trochę byliśmy źli na siebie, bo można było od razu wymienić całą kasę na lotnisku i zaoszczędzić sporo czasu i sił w Santa Marcie - bieganie w upale z plecakami na grzbiecie do przyjemności nie należy. Spodziewaliśmy się, że na lotnisku będzie złodziejski kurs, dlatego nie wymieniliśmy tam wszystkich bugsów...

Po zaopatrzeniu się w miejscową walutę poszliśmy nad morze. Santa Marta na plażowanie jest nieszczególna. A już na pewno nie w centrum...blisko port, więc woda niezbyt czysta. Poszliśmy na piwko. Złoty trunek dobrze nam zrobił. Tutaj temperatura wynosiła ok. 30C. Gorąco.

Po ugaszeniu pragnienia zrobiliśmy zakupy, w tym bułki. Specjalnie prosiliśmy panią o pieczywo "sin azucar" (bez cukru). Jakie dostaliśmy, przekonacie się w kolejnych odcinkach...

Santa Marta:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Z zapasami poszliśmy łapać taxi do Canaveral. Z kolumbijskimi taksówkami jest tak, że zdecydowana większość z nich to małe Hyundaje, Kije czy inne Daewoo (Korea rządzi :)). Na nasze 4 osoby + plecaki potrzebowaliśmy czegoś większego np. Thali. I trafiła się nam Thalia za 60.000 COP.

Dojazd do Canaveral zajął nam godzinę. Kierowca wysadził nas pod bramą Parku Narodowego Tayrona. Tam zapłaciliśmy wstęp - po 35.000 COP/ osoba. Dostaliśmy mapkę + coś a'la bandanę poświadczającą wniesienie opłaty (po parku chodziliśmy bez niej). I mieliśmy do wyboru - albo ok. 10 km spacer nad morze albo za 2.000 COP/ osoba przejazd busikiem. Wybraliśmy drugą opcję. Jakoś nie uśmiechała się nam perspektywa dymania z buta tej dychy z plecakami.

Po wyjściu z busa i tak czekał nas spacer do Arricifes, które miało być naszą bazą na najbliższe kilka dni. Trochę pobłądziliśmy zanim trafiliśmy na właściwy szlak. Szlaki w Tayronie mają ciekawe oznakowanie. Nie ma podanych czasów a "%" pokonanego szlaku. Hmm..może i jest to jakieś rozwiązanie, bo u nas czasy przejść bywają różnie podawane a tak każdy wie, ile trasy już zrobił :).

Po pokonaniu ok. 50% szlaku naszym oczom ukazało się Morze Karaibskie :). Uff, nareszcie...tylko pogoda. Zanosiło się na tropikalną burzę :(. Uuu...czy my musimy mieć takiego pecha do pogody? W górach deszcz i na Karaibach też deszcz? Co tu jest grane? Tylko przybyliśmy a już miałoby padać? Na szczęście, chmury tylko złowieszczo wisiały nad naszymi głowami a na nas nie spadła de facto ani kropla deszczu :).

Pierwsze morskie widoki:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Przedsmak dżungli
Obrazek

A Karaiby? Pierwsze nasze wrażenia - jak tu cudnie, jakie kolory (mimo szarości nieba), jakie plaże i...jak mało ludzi. Pusto...Polubimy z pewnością to miejsce :). Znaleźliśmy też miejsce z hamakami. Wiedzieliśmy, że dobrze trafiliśmy :). Odszukaliśmy recepcję - zameldowaliśmy się i zapłaciliśmy za nocleg na hamakach (20.000 COP/ noc/ osoba + 10.000 COP/ osoba depozytu za skrytkę bagażową).

Przed wyjazdem Wiola i ja byliśmy nieco obawialiśmy się nieco, jak to będzie ze spaniem w hamaku. Teraz przyszło się z tym zmierzyć. Ale, zanim położyliśmy się spać, poszliśmy do restauracji. Wypiliśmy po piwku...i można było wskoczyć do hamaku :). I jak wygodnie było...

Karaibski klimat
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:22 przez RobCRO, łącznie edytowano 2 razy
Jolanta M
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4523
Dołączył(a): 02.12.2004

Nieprzeczytany postnapisał(a) Jolanta M » 08.07.2011 18:21

Jako, że trafiło mi się 100000 wejście :D :!: , wyjdę z ukrycia i powiem tak:
Super, że tak fajnie się Wam podróżuje razem, Obieżyświaty!!! Podziwiam i gratuluję. Powodzenia dalej!!! :D



Pozdrawiam serdecznie
Jola
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 22.07.2011 16:02

Odcinek VIII - Nad morzem i w dżungli...

Po górskiej aktywności i długiej podróży z Guican do Tayrony noc na hamakach minęła nam spokojnie. No, może tylko ktoś w nocy kręcił się koło szafek i dawał mi światłem po oczach. Ale, ogólnie mimo obaw, że na hamakach nie da się wyspać, wyspaliśmy się porządnie :).
Baza w Arrecifes
Obrazek
Miejsce z hamakami

Obrazek
Wiola śpi...

Obrazek

Obrazek

Na śniadanie zjedliśmy po drożdżówce. Po ośrodku krążył taki jeden tubylec i rozprowadzał różne słodkości w cenie 2.000 COP za sztukę. Dobre były te jego delicje i każdego kolejnego dnia z rana czekaliśmy, aż pojawi się przy naszych hamakach :).

Oczywiście, do Tayrony przyjechaliśmy plażować...ale, na plaży w Arrecifes obowiązuje zakaz kąpieli, o czym ostrzegają stosowne znaki. Turystów uprasza się, by nie stali się częścią tragicznej statystyki (wg tablicy już ponad 100 osób utonęło w otchłani morza na tej właśnie plaży). Postanowiliśmy nie ryzykować, choć widzieliśmy osoby kąpiące się przy brzegu. Pewnie takim się nic nie stanie. Gorzej jest z "pływakami" przez duże "P"...

Plaże i okolice Arricfes:
Obrazek
Ostrzeżenie

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Wiola & Robert

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Następna plaża - malutka zatoczka przypominała nam rajskie plaże znane z folderów. Kolor wody, skałki. Po prostu typowy karaibski klimat z naszych wyobrażeń. Nie zostaliśmy tam, bo było zbyt tłoczno a i też chcieliśmy zobaczyć, co jest dalej...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

I tak doszliśmy do plaży Piscina. Na niej zostaliśmy...była szersza, mniej ludzi i miała też swój klimat. Niemal od razu wskoczyliśmy do wody. Jej temperatura taka w sam raz - nie była przesadnie ciepła, czego można było się spodziewać po tej części świata :). Kąpiel nas orzeźwiła, postawiła na nogi. Mogliśmy również wyłożyć się i poopalać w cieniu palm kokosowych. Tylko Gabi trochę przesadziła ze słońcem i spaliła się na raczka :(. Ja mimo najciemniejszej karnacji najbardziej chowałem się w cieniu. Wolałem nie ryzykować spalenia...

Piscina:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Spacerując po plażach Tayrony natknęliśmy się na "nasze"...Holenderki :). Jaka ta Kolumbia mała (tak między nami, to powierzchniowo 3 razy większa od naszego kraju) :). Dziewczyny wybrały się na wycieczkę z Santa Marty. Zamieniliśmy z nimi kilka zdań...spotkaliśmy też 4 Polki podróżujące po Kolumbii. Rodaczki przed plażowaniem pływały po Amazonce. My wybraliśmy Andy, one prawdziwą "dżunglę" i wielką wodę :).

Kolację zjedliśmy w restauracji w naszej części kompleksu. Mieliśmy problem z wyborem dania, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na rybę i na coś, co do końca nie wiedzieliśmy, co otrzymamy Paweł i ja dostaliśmy...zupę rybną :). Jako deser dostaliśmy ryż, banana...Porcje były naprawdę duże, ale przy okazji cena też wysoka (ok. 35.000 COP). Do rachunku automatycznie doliczany był napiwek.

Następnego dnia od rana wyczekiwaliśmy i wypatrywaliśmy tubylca z drożdżówkami. Gdy się pojawił, szybko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w trasę. Chcieliśmy dostać się do Pueblito. Skoro nie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie Ciudad Perdida czyli Miasta Zaginionego, które znajduje się na liście miejsc obowiązkowych do zwiedzenia w Kolumbii, to musieliśmy chociaż zobaczyć Pueblito. Na Ciudad Perdida po prostu nie mieliśmy czasu, bo trek zajmuje ok. 5-6 dni. Wg różnych przewodników, Pueblito to takie Ciudad Perdida w skali mikro :). Lepszy rydz niż nic...

"Wyprawa" do Pueblito rodziła w nas obawy jeszcze z jednego punktu widzenia - było to wejście w "dżunglę", w tropikalny las. Gdzieś w jakiejś relacji Wiola wyczytała, że tam wystarczy na chwilkę przystanąć a wszelkiej maści owady po prostu obklejają człowieka. Wiola nawet trochę myślała o wykreśleniu tego punktu z naszego planu. Ale, z drugiej strony nie chcieliśmy przepuścić okazji, by wejść w południowoamerykański las.

Różne źródła podawały również różny czas przejścia oraz oznakowanie szlaku - od 3-4 godzin do nawet pół dnia a także mieliśmy informację, że łatwo się tam można zgubić. Zgubiliśmy się w zasadzie przed wejściem na właściwy szlak. Dalej już było tylko bardzo dobre oznakowanie :).

Z tablicy informacyjnej wyczytaliśmy, że od Pueblito dzieliło nas 1,5 godziny. Wspinaliśmy się w większości po dużych głazach. Robiliśmy często przerwy na łyk wody. Klimat dawał się nam we znaki. Ale, zupełną nieprawdą okazały się informacje, że wystarczy na chwilkę stanąć, by obsiadły człowieka owady. Nic takiego się nie działo...być może osoba, która podała na necie taką informację, zdobywała Pueblito w innym miesiącu, kiedy różnej maści krwiopijcy uaktywniają się szczególnie.

Obrazek

Obrazek
Oznakowanie szlaku w Tayronie

Samo Pueblito nie zrobiło na nas jakiegoś imponującego wrażenia. Kilka bloków skalnych...niewiele tego. Potrzeba naprawdę dużej wyobraźni, by widzieć, co stało tam setki lat temu. W przeszłości była to osada Indian Kogi - rdzennych mieszkańców regionu Santa Marta. Miała 250 "tarasów". W latach 450-1600 zamieszkiwana była przez ponad 2000 Indian. Zniszczona została przez hiszpańskich kolonizatorów. Obecnie Pueblito strzeże indiańska rodzina z dzieciakami. Mieszkają oni w niewielkim szałasie. Można od nich kupić różne indiańskie gadżety :). Ale, dzieciaki już są "zepsute" i gdy dziewczyny chciały sobie zrobić z nimi zdjęcia, to oczywiście wyciągały rękę po kasę.

Pueblito:
Obrazek

Obrazek

Obrazek
Wiola i tubylcy

Obrazek
Głowa rodziny

Obrazek
Ich szałas

W drodze powrotnej spotkaliśmy znajome nam Polki i po raz kolejny...Holenderki. Z tymi Holenderkami to była niespodzianka za niespodzianką :). Kroczyły za nami krok w krok :).

Odkryliśmy również uroczą plażę - Cabo San Juan del Guia. I zostaliśmy na niej dłużej :). Kąpaliśmy się. Opalać się było trudniej, bo jak to w Tayronie, po południu pogoda lekko się zepsuła i niebo pokryło się chmurami i nieco wiało. Gdybyśmy też prędzej znali rozkład Parku Tayrona i wiedzieli, gdzie i co się znajduje, to Cabo San Juan del Guia byłoby naszą bazą. Tutaj też była możliwość noclegu w hamakach - i to w jakim miejscu :) - na szczycie małego wzniesienia. Ceny tutaj były niższe, ale i też standard niższy niż w Arrecifes.

Cabo San Juan del Guia:
Obrazek
Tu na wzgórzu można wynająć hamak...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Wiola & Robert

Przed dotarciem do naszego obozowiska Gabi i Paweł zdecydowali się na kąpiel na "zakazanej" plaży. Chcieli się zmierzyć z wysokimi falami...

Obrazek
Przełamując fale...czyli Gabi w akcji ")

Obrazek

Obrazek
Karaibski skoczek

Pożegnalny wieczór spędziliśmy na plaży obserwując gwiazdy i dopijając butelkę Aguardiente (została nam z Andów) :). Początkowo, chcieliśmy po prostu posiedzieć na piachu. Po krótkiej chwili poczuliśmy, jak coś nam gania po stopach. To były niezliczone ilości krabów. Musieliśmy wdrapać się na skałę, by uniknąć ich towarzystwa :).

Obrazek

Obrazek
Kraby...prawda, że sympatyczne?

Na koniec tego odcinka chcielibyśmy nieco opowiedzieć o faunie i florze Tayrony. Symbolem Tayrony są małe małpki Tamaryna Białoczuba. Jej nazwa trafnie odzwierciedla ich rzeczywisty wygląd. Dzięki swej długiej białej grzywie wokół czarnej twarzy z pewnością zasługuje na miano jednej z najpiękniejszych małp. Jest gatunkiem zagrożonym wymarciem, przez co została wpisana na listę ginących gatunków.

Małpki są tak zwinne, że upolować je aparatem jest bardzo trudno...mi się raz udało i mam tylko to jedno zdjęcie:

Obrazek

Jeszcze szybsze były kolibry. Miałem kilka okazji, ale za każdym razem zanim wyciągnąłem aparat z torby, kolibra już dawno przy kwiatku nie było :(.

Równie szybkie były motyle, zwłaszcza ten okaz - Morpho Peleides. Z pewnością jeden z najpiękniejszych motyli, jakie kiedykolwiek widzieliśmy.

Za to udało się nam sfotografować dużo innego ptactwa - czaple, pelikany, dzięcioła...Mi bardzo podobały się pelikany. Latały stadnie tworząc znane nam "klucze". Paweł się naśmiewał za każdym razem, że nadlatuje "eskadra" :). Sfotografowaliśmy też trochę gadów - jaszczurek.

Oto kilka z nich:
Obrazek

Obrazek

Obrazek
Moje ulubione pelikany - eskadra w locie :)

Ujrzeliśmy też dziko rosnące banany. Jednego nawet zerwaliśmy, ale był zupełnie nie do spożycia :(. Twarde to to było...pewnie jakoś można by było je przyrządzić, ale te sposoby znane są tylko tubylcom :twisted: . Insza roślinność - to palmy kokosowe (kokosy dosłownie walały się pod nogami), różne inne drzewka, coś jak sekwoje, bo takie grube, inne zaś wysokie prawie do nieba. Liany, na których Wiola zabawiała się w Tarzana :). Niestety, nikt z nas botanikiem nie jest i nazwy tych drzew, krzewów pozostaną dla nas raczej niewiadome. Acz wiem, że na forum kilku botanicznych ekspertów się znajdzie :).

Obrazek
Banany...wątpliwe, że trafią do Europy :)

Obrazek
Olbrzymie drzewo

Obrazek
Wiola wciela się w Tarzana :)

Świat flory i fauny w Tayronie może zachwycić każdego turystę...a dla amatorów fotografii jest wiele wdzięcznych obiektów do focenia.

Spodobało się na w tym parku. Odpoczęliśmy po trudach wysokogórskiej wspinaczki. "Dotknęliśmy" Karaibów - świata wcześniej znanego nam jedynie ze zdjęć, filmów czy internetu. Może nie zakochaliśmy się w tym klimacie, bo przecież bardziej ciągnie nas w góry, ale miejsce ma swój urok.

Dodatkowym atutem jest fakt, że nie jest to miejsce zatłoczone. Taka a nie inna reputacja Kolumbii sprawia, że w zasadzie wszystkie miejsca w tym kraju są prawie puste :). A dla zwykłych Kolumbijczyków jest tam po prostu za drogo. Tubylców turystów też tam raczej niewielu...Infrastruktura jest uboga. Arrecifes na poziomie, ale im dalej tym skromniej. Ma to swoje plusy, bo inaczej byłby to turystyczny kombinat. A takie miejsce byśmy omijali z daleka. A jak jest obecnie, to Tayrona powinna się znaleźć na liście miejsc obowiązkowych do odwiedzenia w Kolumbii. Polecamy :).

W poniedziałek opuściliśmy park. Pora na inne kolumbijskie atrakcje...

PS Jola, cieszymy się, że zajrzałaś...dawno Cię u nas nie widzieliśmy :). Mamy nadzieję, że i ten odcinek Cię zaciekawił. I innych oczywiście także :).
Ostatnio edytowano 18.01.2013 19:15 przez RobCRO, łącznie edytowano 2 razy
Crayfish
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1744
Dołączył(a): 11.05.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) Crayfish » 22.07.2011 19:08

Zawsze bardzo chętnie lubię pooglądać wasze nowe przygody.
Zapuszczacie się coraz dalej. Coraz bardziej egzotycznie.
Ślicznie tam. Tak inaczej.
A skały mają takie niesamowitą obróbkę.

Pozdrawiam i życzę kolejnych udanych wypraw no i oczywiście ... zdrowia, żeby móc to wszystko podziwiać.
Jolanta M
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4523
Dołączył(a): 02.12.2004

Nieprzeczytany postnapisał(a) Jolanta M » 23.07.2011 19:13

RobCRO napisał(a):PS Jola, cieszymy sięże zajrzałaś...dawno Cię u nas nie widzieliśmy :). Mamy nadzieję, że i ten odcinek Cię zaciekawił. :).

No masz! Pewnie! :D
Pięknie tam. Dziko i egzotycznie. I wspaniale to pokazujesz! 8)

RobCRO napisał(a):"Wyprawa" do Pueblito rodziła w nas obawy jeszcze z jednego punktu widzenia - było to wejście w "dżunglę", w tropikalny las. Gdzieś w jakiejś relacji Wiola wyczytała, że tam wystarczy na chwilkę przystanąć a wszelkiej maści owady po prostu obklejają człowieka.

Jakbym czytała o lasach warmińsko-mazurskich w lipcopadzie 2011 roku. :roll: :lol:

Pozdrawiam serdecznie
Jola
Tymona
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 2140
Dołączył(a): 18.02.2008

Nieprzeczytany postnapisał(a) Tymona » 27.07.2011 14:16

ło matko - ale Was wywiałooooooooooo!!!!

I te góry 8O 8O 8O faktycznie - momentami było biało dość :wink:

No i bardzo dobrze - bo trochę moje widzenie świata poszerzyliście :D

Robcro napisał(a): Wiem, wiem, cro.pelkowi nauczyciele mnie zaraz zlinczują.
I ja bedę tą pierwszą :lol: :lol: A tak na poważnie - to dzieciaki bardzo mi się podobały, a i Twoja profesorska mina była niczego sobie 8O

pozdrawiam
:D

p.s. A Jonny Deppa w dredach gdzieś tam przypadkiem nie wiedzieliście ?
Użytkownik usunięty

Nieprzeczytany postnapisał(a) Użytkownik usunięty » 27.07.2011 17:08

Pięknie 8O :lol: Daliście czadu jak zwykle :lol:
Pozdrav dla Was :!:
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 02.08.2011 18:53

Foto - suplement - Tayrona

Kotki:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ptactwo:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Ja dziś taki rozczochrany :twisted:

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Urodzony morderca...to "to" wcinało rybkę za rybką :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Pelikany
Obrazek

I moje ulubione "eskadry"
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

...nie zanudziłem Was tymi fotkami?

Trochę flory:
Obrazek
To drzewo przerastało zdecydowanie wszystkie inne

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Świat Tarzana

Obrazek
...i zakryty najładniejszy Morpho Peleides

Obrazek
Piraci z Karaibów - specjalnie dla Ciebie Magda :). Ale, Johnny D. nie wpadł nam w oczy. Pozdrawiamy Cię serdecznie...a wiesz, ja też już wiem, że niełatwy jest żywot nauczyciela :).

Crayfish...to fakt, dla nas też to była egzotyka :). Niespodzianki czyhały na nas co krok. A wszystko opisać i pokazać w relacji, zwłaszcza, gdy od podróży minęło pół roku, niestety jest bardzo ciężko...

Jola...w lasy Warmii i Mazur jeszcze się nie zapuszczaliśmy. Wszystko przed nami :). Zostało nam trochę zamków na tym terenie, jest w planach Gierłoż. To przekonamy się, czy aby na Warmii tyle tego przylepiającego się paskudztwa.

Sławek...dzięki. Ten czad jest na miarę naszych możliwości :). Ale, będziemy "czadować" dalej...

Dzięki wszystkim innym za podróżowanie z nami...niedługo kolejne odcinki z Kolumbii.
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:26 przez RobCRO, łącznie edytowano 1 raz
Crayfish
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1744
Dołączył(a): 11.05.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) Crayfish » 02.08.2011 20:12

... jest MOC Robert ... jest MOC ...
... to inna bajka jednak ... piękna bajka ...
... a drzewo - skojarzyło mi się z butelkowym - co to na Sokotrze rosną ... WOW.
Jolanta M
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4523
Dołączył(a): 02.12.2004

Nieprzeczytany postnapisał(a) Jolanta M » 04.08.2011 23:20

Ptaki bajka!!! 8) :D

RobCRO napisał(a): Jola...w lasy Warmii i Mazur jeszcze się nie zapuszczaliśmy. Wszystko przed nami :). Zostało nam trochę zamków na tym terenie, jest w planach Gierłoż. To przekonamy się, czy aby na Warmii tyle tego przylepiającego się paskudztwa.

Tylko się pośpieszcie, bo też możecie nie trafić. :wink:

Pozdrawiam serdecznie
Jola
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 08.08.2011 17:54

Odcinek IX - Cartagena do Indias

Po opuszczeniu Tayrony naszym kolejnym przystankiem miała być Cartagena de Indias. Do celu wyruszyliśmy z samego rana. Najpierw musieliśmy przejść kawałek przez las, potem busem zjechaliśmy do bram parku. Zamierzaliśmy stamtąd złapać bezpośredni autobus do Cartageny (w drodze "do" widzieliśmy taki rejsowy autobus). Pierwsze próby były niezbyt udane. Albo zatrzymywały się lokalne busiki zmierzające jedynie do pobliskiej Santa Marty, albo dalekobieżne rejsowe autobusy zupełnie nas olewały.

W końcu po ponad godzinnym oczekiwaniu zatrzymał się autobus jadący do Cartageny :). Zajęliśmy miejsca z tyłu autokaru. Zapłaciliśmy po 35.000 COP za bilet od osoby. Trafiliśmy na jakiegoś "rzęcha". Nic dziwnego, że po drodze zgarnęła nas policja. Co prawda, po kolumbijskich drogach jeździ sporo "wynalazków" (w specjalnym foto - suplemencie trochę z nich pokażemy), ale tym razem akurat trafiło na nas. Wszyscy musieliśmy opuścić pojazd...

Ale, nic się nie stało, bo po kilku minutach pozwolili jechać nam dalej. Pewnie o takiej instytucji jak ITD, to w Kolumbii nikt nie słyszał.

Gdzieś w okolicy Baranquilla mieliśmy "akcję". Nagle w autobusie zrobiło się pusto. Zostaliśmy sami. Nie trwało to długo, bo szybko pojawiali się jacyś kolesie prosząc nas o opuszczenie wehikułu, a sami przenieśli nasze bagaże do innego autobusu :). Również model nie pierwszej młodości...

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Cartageny. Od razu zakupiliśmy bilety na dalszą podróż autobusem do Bogoty (70.000 COP). Po krótkich negocjacjach władowaliśmy się do taksówki (jeden z kierowców nie chciał nas zabrać...). Cena 15.000 COP za przejazd do hostelu Casa venecia w dzielnicy Getsemani (nazwa pochodzi stąd, że tutaj mieszkali afrykańscy niewolnicy).

Po drodze w sumie chyba po raz pierwszy zobaczyliśmy jak żyją tubylcy w dużym mieście. Widok nie napawał optymizmem. Ogólna bieda, bałagan...wieczorem w taką część miasta wybrać się byłoby ryzykowne. Obawialiśmy się, że możemy zamieszkać w podobnej okolicy :(. Na szczęście, okolica Casy Venecia wyglądała lepiej :). Zapłaciliśmy po 18.000 COP za nocleg na sali wieloosobowej.

Wyobraźcie sobie, że w Cartagenie, w tym samym hostelu co my, zamieszkały...już pewnie się domyślacie kto. Tak, tak, "nasze" Holenderki :). Trzy dziewczyny podążały naszym tropem. Gdy z Pawłem spotkaliśmy jedną z nich w drzwiach hostelu, nie mogliśmy uwierzyć w kolejne spotkanie :).

Po formalnościach poszliśmy na miasto na pierwszy rekonesans. Pokrążyliśmy po centrum miasta. Wdrapaliśmy się na mury, skąd podziwialiśmy ładnie oświetloną twierdzę San Felipe. Zrobiliśmy mały clubbing popijając "cervezę" czyli piwo w kilku pubach :). Akurat z zamawianiem piwa mieliśmy najmniejszy problem. W tej kwestii hiszpański opanowaliśmy perfekcyjnie. "Quatro cerveza" i kelner zjawiał się z czterema szklankami złocistego trunku :).

Wieczorna Cartagena:
Obrazek
Widok na nowoczesną dzielnicę

Twierdza San Felipe:
Obrazek

Obrazek

Z wyborem knajpy na kolację mieliśmy niemały problem. Co czworo Polaków, to cztery zdania...a to nie ta atmosfera, a to, że nie ma ludzi w środku a to ceny za wysokie. W końcu trafiliśmy na taki bardziej "swojski" lokal dla miejscowych. Oczywiście, jak wszędzie mieliśmy problem z wyborem dania. Ostatecznie zamówiliśmy ryż i mięsko. Porcja nie do przejedzenia. A i tak chyba kelner albo nas nie zrozumiał albo dobrze ocenił nasze zdolności gastryczne i przyniósł tylko po 1 talerzu ryżu i mięsa. A początkowo zamawialiśmy 4 porcje... których byśmy pewnie nie zjedli, nawet gdybyśmy mieli pęknąć :).

Wieczorem mieliśmy małą przygodę. Chcieliśmy z Pawłem zakupić wino...i poszliśmy do sklepu blisko naszego hostelu. Sprzedawca oceniając nas, chciał nam "wcisnąć" jakiegoś taniego "kawalera" w kartoniku :). Wybraliśmy chilijską "Gattę" z wyższej półki cenowej, którą skonsumowaliśmy na balkonie Casy Venecia :).

Rano po dobrzej przespanej nocy ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Zaczęliśmy od twierdzy San Felipe. Z historii miasta wynika, że Cartagena zwana była w dawnych czasach "Złotymi Wrotami Ameryki" - to tu bowiem przybywały skarby z całej Nowej Grenady, a nawet z wicekrólestwa Peru, aby oczekiwać na statki, które wiozły je do dalekiej Hiszpanii. W związku z tym miasto cierpiało na ciągłe napady piratów. Aby się przed nimi bronić, król hiszpański, Filip II, postanowił w roku 1630 wznieść w Cartagenie potężną twierdzę. Na jej budowę, która trwała blisko 30 lat, nie żałował pieniędzy, wiedząc, że w przyszłości przedsięwzięcie to przyniesie jego królestwu ogromne zyski. Nie żałował również ludzi. Murzyńscy niewolnicy nie wytrzymywali narzucanego tempa, umierali z wycieńczenia po 5-6 miesiącach katorżniczej pracy. Twierdza San Felipe de Barajas przypominająca kamienną piramidę pełna jest tuneli -pułapek wielokrotnie ratujących życie Hiszpanom i niosących śmierć tysiącom korsarzy grasujących po Morzu Karaibskim. Twierdza byłą nie zdobycia, pomimo czynionych licznych prób...a my ją zdobyliśmy za jedyne bodajże 8.000 COP/ osoba. Z twierdzy roztacza się ładna panorama miasta - widok zarówno na starszą część miasta jak i na drapacze chmur.

Twierdza:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Widok z twierdzy:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po "zdobyciu" twierdzy poszliśmy na starówkę. Starówka to doskonały przykład architektury kolonialnej tworzonej przez przedstawicieli wielu kultur - Hiszpanów, Afrykańczyków, Azjatów. Kolorowe kamieniczki z ukwieconymi balkonami, ciasno poustawiane są przy wąskich uliczkach. Balkony, okna z wnękami, małe werandy miały tu kiedyś nie tylko architektoniczne znaczenie. Pod nimi młodzi zakochani wyśpiewywali tęskne serenady oczekując, że ich zaloty będą dostrzeżone przez kobiety, którym na ulicy nie wolno było nawet spojrzeć na obcego mężczyznę.

Od tych kolorów dostawaliśmy zawrotów głowy. Fotografowaliśmy je z każdych stron. Już nawet nie pamiętaliśmy, czy przy tym budynku nie byliśmy wcześniej...zwiedziliśmy również rynek, katedrę. Miasto wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenie :). Bo Cartagena to po prostu prawdziwa perła kolonialnej architektury. Uliczki i budynki zachowały się czasami w mało zmienionym od XVI wieku stanie. Domy pomalowane są w najróżniejsze kolory, balkony obwieszone kwiatami górują nad głowami, podczas gdy na ulicach tętni życie. Po Centro Historico Cartageny można przechadzać się przez wiele godzin chłonąć każdy skrawek tego pięknego miejsca. W 1984 roku zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.


Stara Cartagena:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
...zagramy partyjkę?

Balkoniki:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tubylcy sympatyczni...gdzieś na murach zaczepił nas policjant. Sam chciał, byśmy zrobili sobie z nim zdjęcie :). Gdzieś chwilkę wcześniej, inny tubylec chciał się zamienić z Gabi na czapki. Gabi nie przehandlowała "orzełka". Gość kojarzył Polskę...znał jednego Polaka. Jana Pawła II.

Obrazek
Wiola i Robert z policjantem

Miasto ma też związki z Polską. Otóż, nasz rodak zadbał o stronę motoryzacyjną w mieście. Na pomysł sprowadzania samochodów zza oceanu wpadł Leon Knorpel, który przybył do Kolumbii jeszcze przed drugą wojną światową. W latach sześćdziesiątych spotkał na ulicy swych rodaków. Wzruszył się do łez słysząc polską mowę, zaprosił mężczyzn na tutejszą wódkę - aguardiente- i wymyślił polsko-kolumbijski interes. Pomysł handlowania z komunistycznym krajem nie spodobał się rządowi, jednak spryt i siła przekonywania Polaka zwyciężyły. Wkrótce do południowoamerykańskiego kraju przybyły polskie "Warszawy". I tu zaczęło się pasmo kłopotów Knorpla. Samochody co prawda bardzo szybko sprzedał na taksówki, ale na części zamienne czekał półtora roku. Samochody "sypały się" błyskawicznie, a taksówkarze nie mogąc wyegzekwować od sprzedawcy oczekiwanych części, zaczęli mu poważnie grozić. Hasło "Polak potrafi" sprawdziło się i w tym przypadku. Knorpel wyciągał części z nowych samochodów zaopatrując w ten sposób zniecierpliwionych taksówkarzy. Ponad sto samochodów z Żerania czekało na brakujące elementy, ale taksówkarze byli zadowoleni. Potem nie było już tego typu problemów, a "Warszawy" zaczęły cieszyć się tu nawet całkiem niezłą opinią....Polak potrafi :).

Cartagena to również miasto związane ze słynnym kolumbijskim pisarzem - Gabrielem Garcia Marquez. Co prawda, jego słynna powieść "Miłość w czasach zarazy" dzieje się w nienazwanym mieście, ale wszyscy jednoznacznie wskazują Cartagenę na miejsce akcji.

I w tym mieście nie było nawet jak się ochłodzić...o ile wieczorem miejsc, gdzie można się napić piwa jest wiele, o tyle w ciągu dnia większego wyboru w zasadzie nie ma :(. A obiad zjedliśmy w innej knajpie niż dzień wcześniej, choć kelnerowi obiecaliśmy, że wrócimy. Ale, jego lokal był po prostu zamknięty. Znaleźliśmy inny, który wydawał się być dla nas zbyt elegancki przez co zbyt drogi. Spotkała nas miła niespodzianka, bo danie dnia (pollo czyli kurczak stanowił naszą najczęstszą strawę...) kosztowało 10.000 COP (ok. 15 zł).

Gdy opuszczaliśmy Cartagenę, chcąc sobie skrócić drogę weszliśmy do małego parku. Nie byłoby warto o tym wspominać, gdyby nie fakt, że w tym miejscu natknęliśmy się na ogromne jaszczurki.

Z plecakami goniliśmy przez park, gdy jakiś tubylec krzyknął do mnie "no exit". Obróciłem głowę i włos (którego za dużo nie mam) zjeżył mi się na głowie. Ogromne jaszczury wylegiwały się na słońcu...trochę się na nas zdenerwowały, bo skoczył im gul na szyi. Takich stworzeń to jeszcze w życiu nie widzieliśmy :). Czasami to warto chodzić na skróty...Dziś już wiemy, że były to legwany :).

Legwany:
Obrazek

Obrazek
...trochę się wkurzyłem :twisted:

Obrazek

Cartagenę opuściliśmy we wtorek wieczorem. Trochę z żalem, bo spędziliśmy w niej jedynie 24 godziny. Za mało, by nacieszyć się atmosferą miasta, ale wystarczająco długo, by uznać je punkt obowiązkowy każdego turysty odwiedzającego Kolumbię...

Przed nami była długa, bo prawie całodniowa podróż do Bogoty....

PS W pierwotnym planie chcieliśmy jechać z Cartageny do Medellin. Niestety, nie wyrobiliśmy się czasowo. W Medellin planowaliśmy zwiedzić pobliskie El Penol. Nie udało się...

PS W tym docinku wspomniana była Baranquilla - rodzinne miasto Shakiry. Przed wyjazdem rozgłośnie radiowe często puszczały ten kawałek. I za każdym razem przypomniał nam on o zbliżającym się wylocie do Kolumbii :).

PS Jola...na wszystkie miejsca czasu zabraknie. Ktoś kiedyś powiedział, by się śpieszyć powoli. Swoje plany realizujemy na tyle, ile możemy w naszej sytuacji.

PS Crayfish...niech MOC trwa :). A "bajka" zwana Kolumbią i widziana naszymi oczyma powoli się kończy.
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:27 przez RobCRO, łącznie edytowano 1 raz
Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Relacje wielokrajowe - wycieczki objazdowe



cron
Podróże RobaCRO - Lutalicy iz Novogardu - strona 38
Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się
reklama
Chorwacja Online
[ reklama ]    [ kontakt ]

Platforma cro.pl© Chorwacja online™ wykorzystuje cookies do prawidłowego działania, te pliki gromadzą na Twoim komputerze dane ułatwiające korzystanie z serwisu; więcej informacji w polityce prywatności.

Redakcja platformy cro.pl© Chorwacja online™ nie odpowiada za treści zamieszczone przez użytkowników. Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu. Serwis ma charakter wyłącznie informacyjny. Cro.pl© nie reprezentuje interesów żadnego biura podróży, nie zajmuje się organizacją imprez turystycznych oraz nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam.

Copyright: cro.pl© 1999-2024 Wszystkie prawa zastrzeżone