Ameryka Południowa - Kolumbia Luty 2011
Jeśli chcesz poznać Karaiby,
wybierz się na Kubę lub na Dominikanę;
jeśli chcesz poznać Ocean Spokojny,
wybierz się do Chile;
jeśli chcesz poznać Andy,
wybierz się do Ekwadoru;
jeśli chcesz poznać amazońską puszczę,
wybierz się do Brazylii;
jeśli chcesz poznać kultury prekolumbijskie,
wybierz się do Meksyku lub do Peru,
ale jeśli chcesz zobaczyć to wszystko razem,
wybierz się do Kolumbii"
Odcinek I
Przygotowanie i podróż
Pomysł wyprawy do Ameryki Południowej chodził po naszych głowach od dłuższego czasu. Linie lotnicze naszych zachodnich sąsiadów dość często "rzucają" promocje na loty czy to do Caracas czy do Bogoty. Ale, do tej pory albo nie pasowała nam pora roku (bywa, że promocje przypadają na okres pory deszczowej...) albo po prostu nie mogliśmy ogarnąć się z naszymi sprawami w kraju. Sytuacja u Wioli jest dość skomplikowana i decyzja o jakimkolwiek wyjeździe nie była i nadal nie jest sprawą prostą. Ale, gdy w listopadzie 2010r. pojawiła się kolejna promocja Lufthansy, postanowiliśmy już dłużej nie zwlekać i zakupiliśmy bilety na lot do Bogoty - stolicy Kolumbii. Co będzie, to będzie...
Decyzja była spontaniczna i poprzedzona krótkim "wywiadem środowiskowym" na temat tego kraju. Przede wszystkim, czy pogoda na termin wyprawy jest dobra (pora sucha) i czy jest tam bezpiecznie...
Wyczytaliśmy, że luty to właściwy okres na wyjazd a atrakcji turystycznych jest więcej niż nasze ramy czasowe
.
Nasza wcześniejsza wiedza na temat Kolumbii ograniczała się w zasadzie do...kokainy (słynne kartele narkotykowe z Medellin), Shakiry, G. G. Marqueza (czytało się kiedyś jego "Sto lat samotności") i dla mnie kilku "sportowych" nazwisk jak przede wszystkim zamordowany po MŚ w Stanach piłkarz-
Andres Escobar, ekscentryczny bramkarz -
Rene Higuita, nie mniej znany-
Carlos Valderrama a także kojarzony z występów w lidze polskiej (nazwa klubu nie przechodzi mi przez gardło) - Manuel Arboleda. Znani są również kolumbijscy kolarze - słynną ze świetnej jazdy w górach np. był taki Santiago Botero. I o ile mnie pamięć nie zawodzi, to na ostatnim etapie Tour de France 1993 - jeździe indywidualnej na czas, nasz Zenek Jaskuła wyprzedził właśnie reprezentanta Kolumbii i dzięki temu zajął 3 miejsce w klasyfikacji generalnej.
I coś tam się obijało o uszy o niedawnym konflikcie z Wenezuelą, wojną domową i guerillą (lewicową partyzantką np. siłami FARC). Ta część wiedzy była najbardziej "przerażająca". Gdzie my się pchamy??? Takie myśli zaczęły nam kotłować w głowie, gdy zaczęliśmy studiować historię i czytać tematy na forach podróżniczych dot. Kolumbii. W sumie, ilu ludzi, tyle zdań, ilu ludzi...jedni przestrzegają, by wyjazdy tam sobie podarować, inni zachwyceni. W końcu, jak sami nie pojedziemy, to się nie przekonamy. Zabukowaliśmy bilety. Na wylot z nami zdecydowali się także Gabi i Paweł.
Można było zacząć przygotowania te zarówno teoretyczne jak i praktyczne - planowanie trasy, wyszukiwanie atrakcji, szukanie połączeń, szczepienia (uznaliśmy, że najbardziej konieczne będzie zaszczepienie się przeciwko żółtej febrze. Ryzyko malarii na terenach, które chcieliśmy odwiedzić było mniejsze) etc.
Pierwszym etapem przygotowań praktycznych był nasz wyjazd w Tatry - jak wiecie z poprzedniej relacji w celu nauki posługiwania się głównie rakami i czekanem. Lekcję odrobiliśmy...i pozostało jedynie znalezienie "ładnej" mimo wszystko nie za trudnej technicznie górki w Kolumbii.
Najwyższa - Pico Colon (Szczyt Kolumba) - wg różnych źródeł ma od 5650m do 5700m i znajduje się na terenie Parku Narodowego Sierra Nevada de Santa Marta - szybko odpadła (podobno nieprzychylni Indianie, tereny kontrolowane przez partyzantkę z FARC ze względu na uprawę narkotyków). Wynaleźliśmy jeszcze...
Nevado del Ruiz - 5300 m. - wulkan - podobno nie da się wejść na szczyt i można jedynie podjechać autem gdzieś pod stożek wulkanu. Później, dostaliśmy maila, że wszelka turystyka górska w tym regionie jest wykluczona, ale nie byliśmy w stanie tego zweryfikować.
Niestety, info na temat kolumbijskich gór niewiele w necie, nawet strony summitpostu mają skąpe informacje w tym zakresie. Stąd, piszę "podobno"...W końcu po długich poszukiwaniach trafiliśmy na właściwą górkę
. Nazwy jej teraz jednak nie będziemy zdradzać, bo będzie o niej sporo w najbliższych odcinkach.
Znaleźliśmy też trochę innych atrakcji, które warto zobaczyć w Kolumbii. Plan wydawał się być perfekcyjnie ułożony...Największy problem mieliśmy z ustalaniem rozkładu jazdy autobusów. Po pierwsze, musieliśmy zdecydować się, czy podróżować nocą (wszędzie piszą, by tego nie robić, że partyzanci napadają i albo kradną wszystko albo co gorsze porywają dla okupu) a po drugie ustalić czy na naszej trasie są nocne połączenia. Co do pierwszego, uzgodniliśmy, że mamy za mało czasu, by przemieszczać się za dnia i gdy tylko się da, będziemy poruszać się nocą. Co do drugiego, niby są na necie rozkłady jazdy kolumbijskich przewoźników, ale czy one są aktualne? Nie wiem, ale wg mnie nie warto na nich polegać.
Najbardziej w sumie interesowało nas nocne połączenie na trasie Bogota - Guican. Nasz samolot lądował po 19.30 w stolicy Kolumbii i zależało nam, by szybko dostać się na dworzec i złapać autobus właśnie do Guican...ten wg uzyskanych informacji miał być o 21.15. Tak przy okazji, w Kolumbii nie ma połączeń kolejowych. Jest linia kolejowa Bogota - Santa Marta, ale wykorzystywana jest jedynie do ruchu towarowego.
Przed wyjazdem zaklepaliśmy sobie noclegi w hostelach w największych miastach. Tak na wszelki wypadek...co do waluty, zdecydowaliśmy się zabrać dolary. Paweł i Gabi zabrali karty kredytowe. Innych specjalnych przygotowań nie robiliśmy...
11 lutego wystartowaliśmy i po nocnych podróżach PKP dotarliśmy na miejsce zbiórki tj. warszawski Dworzec Centralny. Stamtąd miejskim autobusem dojechaliśmy na Okęcie. Łażąc po lotnisku w oczekiwaniu na nasz lot "tknęło" mnie na widok "adapterów" do prądu. Przed wyjazdem kupiłem konwerter napięcia, ale...jakoś mi on nie pasował. Miał co prawda "bolce" amerykańskie, ale miał też dodatkowy bolec na "siłę". Po konsultacjach z Pawłem zakupiliśmy nowy adapter. I to była bardzo dobra decyzja. Mój konwerter, jak się potem okazało, nadawał się tylko do...kosza
. A "lotniskowy" adapter dobrze nam służył. Po prostu w Kolumbii nie widzieliśmy w zasadzie gniazdek z siłą. Ponadto, konwerter był zbędnym ciężkim balastem (ponad 1,3 kg) i szybko się go na miejscu pozbyłem. Większość naszych ładowarek ma zakres od 110V do 230V i zwykły adapter wystarcza
. To taka "elektryczna" dygresja, która może się komuś przydać w podróży...
Mając spory zapas czasowy, stało się tak, że niewiele zabrakło i...nie załapalibyśmy się na nasz lot. Lufthansa otworzyła tylko jedno okienko do odprawy a oczekujących był w zasadzie tłum. W tym samym czasie te linie miały lot zarówno do Frankfurtu jak i bodajże Düsseldorfu. Na szczęście, otworzyli następne okienka i odprawiliśmy się
.
Zadowoleni weszliśmy na pokład samolotu. Lot do Frankfurtu trwał nieco ponad godzinę. We Frankfurcie znajduje się jedno z największych lotnisk w Europie. Sprawnie, podczepiając się pod grupę rodaków, przemieściliśmy się do punktu naszej kolejnej odprawy (znów stanie w kolejkach). Po 13 mieliśmy wylot do Bogoty. Nikt z nas nie leciał wcześniej tak daleko. Mimo obaw lot był przyjemny. Mogę stwierdzić, że Lufthansa dba o pasażerów na długich trasach....Sąsiadem z fotela obok był Alex - Kolumbijczyk, z którym trochę porozmawialiśmy na temat jego kraju. Lot trwał 11 godzin, ale ze względu na 6-ciogodzinną różnicę czasową, wylądowaliśmy zgodnie z planem ok. 19.30.
Odprawa kolumbijska przebiegła sprawnie, choć tylko mnie nie wypytywali, po co do nich przyleciałem
. Od jakiegoś już czasu Kolumbia przestała wymagać wiz od Polaków, ale funkcjonariusze imigracyjni wpisują do paszportu okres i cel wizyty. Po odprawie odebraliśmy bagaże - na całe szczęście dotarły z nami. Poszukaliśmy kantoru i wymieniliśmy dolary na peso - tylko część gotówki licząc, że potem uzyskamy gdzieś lepszy kurs. Na lotnisku policzono nam 1 $ = 1790 COP (walutą jest peso kolumbijskie). Wymieniając kasę podaliśmy adres pobytu i złożyliśmy...odcisk palca a otrzymane banknoty zostały stemplowane. Co kraj, to obyczaj...
Po formalnościach, które w sumie zajęły może około 45 minut, poszliśmy złapać taxi na dworzec autobusowy. Z taksówkami na lotnisku, jest kolejny "numer", który nota bene działa na korzyść podróżujących. Otóż, idzie się do specjalnego okienka i podaje adres, gdzie chce się dojechać. W zamian otrzymuje się kwitek z "przypuszczalną" ceną i ten kwitek daje się "złotówie". Ten w zasadzie nie ma możliwości naciągnięcia klienta
.
Władowaliśmy się do Renault Kangoo i szybko, bo w niecałe 30 minut dojechaliśmy na terminal autobusowy. Kierowca skasował nas nieco więcej niż było na kwicie. Może policzył sobie nocna taksę...
Było przed 21 i wiedzieliśmy, że jeszcze złapiemy nasz autobus do Guican. Tyle, że to nie było takie proste. Nie ma jednego "centralnego" okienka, a są okienka poszczególnych przewoźników. I biegaliśmy po dworcu wypytując o autobus do Guican. Tu muszę się niestety "pochwalić", że nikt z naszej czwórki nie znał język Cervantesa
. Komunikacja z tubylcami była więc bardzo utrudniona (w Kolumbii znajomość angielskiego nie jest powszechna
). Ale, udało się zakupić bilety na 20.50.
Znalezienie stanowiska było kolejnym wyzwaniem. Poprosiliśmy więc o pomoc policjanta. Ten zaprowadził nas do jakiegoś boksu. Tam czekaliśmy i czekaliśmy. Godzina odjazdu minęła, ale tak sobie myśleliśmy, że czas to oni mają gdzieś - słynne powiedzenie "maniana". Ale, gdy upływały kolejne minuty, zacząłem się denerwować, że może jednak autobus już odjechał albo wcale nie ma zamiaru odjechać. Reszta była spokojniejsza...może dlatego, że widzieli innych pasażerów czekających w boksie naszego przewoźnika.
Gdy minęło pół godziny od odjazdu, wypatrzyłem kobietę w okienku. Z Wiolą podeszliśmy do niej i pokazaliśmy nasze bilety. Kobieta narobiła krzyku niemal na cały dworzec. Zaczęła gdzieś biegać - my za nią. Co mówiła, nie wiemy...ale w efekcie przyszedł jakiś młody gość i powiedział łamaną angielszczyzną "change". Tyle zrozumieliśmy z jego angielskiej nawijanki. Wpakował nas do jakiegoś autobusu z zupełnie innego stanowiska. Wyruszyliśmy
. Sami nie wiedzieliśmy dokąd...
Po pół godzinie następna akcja. Wysadzają nas i...przesadzają do autobusu...naszego przewoźnika
. Niesamowite
. Widocznie telefonicznie przekazali, że czwórka obcokrajowców dojedzie ciut później. Już na początku pobytu przekonujemy się, że Kolumbijczycy są pomocni. Mogli nas przecież zostawić na dworcu w Bogocie...
Ładujemy się na koniec autobusu...przed nami była całonocna podróż. Kolumbijskie autobusy są wygodne, przynajmniej te nocne. Siedzenia rozkładane niemal do poziomu. Można pospać..jutro już pierwsze spotkanie z górami
.
I
coś muzycznego na dobry początek, bo w zasadzie tym kawałkiem zaczęła się muzyczna kariera najbardziej znanej Kolumbijki... A co tam, gdziekolwiek, cokolwiek...o tym w następnym odcinku
.