Odcinek IV - Na dachu Atlasu
Noc miałem zupełnie do bani
. Nie wiem, czy spałem choć godzinę. Z zazdrością słuchałem w nocy, jak Wiola lekko pochrapuje. A sam czekałem tylko na dźwięk budzika, który nastawiłem na 5.00.
Gdy zadzwonił, byłem zadowolony, że noc wreszcie dobiegła końca. To rzadko się zdarza...w dodatku wstałem z lekkim bólem głowy
.
Jak później wyczytałem, niewyspanie oraz ból głowy, to dwa podstawowe objawy lekkiej choroby wysokościowej. Widocznie za szybko wszedłem na 3.200 m.n.p.m. W sumie w dwa dni z poziomu zerowego (Casa) doszliśmy do Muflona. Dobrze choć, że jeden nocleg wypadł nam w Imlil. Paweł podobnie jak ja nie zaliczył nocy do przespanej...Wiola zaś w ciągu dnia skarżyła się na bóle głowy
. Profilaktycznie łykamy środki przeciwbólowe, które trochę nam pomagają.
Ciekawe zjawisko zaobserwowaliśmy przed wschodem słońca. Wyglądając przez okna wyglądało jakby dokoła był śnieg. Na szczęście, to było tylko złudzenie...na prawdziwie zimowe warunki nie byliśmy przygotowani.
Po przebudzeniu zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Dogadaliśmy się, że część ekwipunku zostawimy w schronisku
.
Naszym celem na ten dzień był najwyższy szczyt gór Atlas i całej Afryki Północnej - "Jbel Toubkal" - 4167 m.n.p.m. Oczywiście, wyjazd w jakiekolwiek miejsce dla nas przeważnie związany jest ze zdobywaniem górek. Nie inaczej było w Maroku. Przed wyjazdem, nikt z nas nie miał chyba zielonego pojęcia, że góry Atlas mogą się wznosić na aż taką wysokość. Wydawało się nam, że mogą one mieć max. 2500m. A tu jaka niespodzianka - Toubkal ma grubo 4000m.
. Studiując różne stronki w necie, dowiedzieliśmy się, że wejście na szczyt nie jest trudne technicznie. Paweł jedynie obawiał się o pogodę...w końcu jechaliśmy tam w listopadzie. Listopad zaś jest pierwszym miesiącem pory deszczowej. Przed wylotem do Maroka napisałem maile do obu schronisk z zapytaniem o prognozę pogody. Dostałem odpowiedzi, że opady śniegu opóźniają się i spodziewane są dopiero w grudniu
. Obawialiśmy się również, jak nasze organizmy zachowają się na wysokości ponad 4.000 metrów. Nikt z nas wcześniej nie był tak wysoko...
Szukając info o Toubkalu, korzystaliśmy np. z takich stron:
-
Toubkal na summitpost. Nawiązałem nawet kontakt z autorem i od niego trochę informacji uzyskałem, głównie na temat bazy noclegowej, czasów przejść...
-
Ciekawy opis wycieczki w góry Atlas. Z Markiem prowadziłem korespondencję, by wypytać się o warunki na Toubkalu. Marek "straszył" nas, że w listopadzie to warunki mogą być zimowe. Ponadto, Marek przekazał nam, że szlak jest nieco "syfiasty". Od razu mieliśmy "majkowe" skojarzenia
. Choć przypuszczaliśmy, że tak syfiarsko, jak właśnie w Przeklętych, to pewnie już nigdzie na świecie nie ma.
-
galerie z listopadowych wejść na szczyt
Przeglądając ogromne zasoby "naszego" forumowego Wojtka - Franza widziałem, że był w Maroku. Niestety, na Toubkala nie szedł. A byłoby bardzo dobre źródło informacji...
Map w necie też jest sporo i generalnie, nie ma musu, żeby idąc tylko na tą jedną górkę kupować mapę całego Atlasu. Mapy są dosyć drogie (bez znaczenia, gdzie kupowane, czy przez neta czy na miejscu w Afryce)...a gdyby komuś jednak zależało na mapie, to można zamówić sobie
coś takiego. Wg mnie, niepotrzebny wydatek. Pewnie gospodarze, u których się nocuje dysponują drukowaną mapą (nasi takową posiadali)
. Gdyby ktoś się wybierał, to dysponuję również skanem mapy od Ali
. W sieci jest sporo innych skanów, np. na czeskim serwerze
tutaj albo umieszczone przez Niemców
tutaj.
Ok. 7 ruszyliśmy na szlak. Ranek był chłodny, ale zwiastował ładną pogodę. Jedynie wiatr smagał nas przenikliwie po twarzy. Gdy słońce powoli zaczęło wschodzić, otaczające szczyty zaczęły przybierać pomarańczowe barwy
. Widoki przepiękne...
Przed wschodem słońca
Wschód słońca:
Początek szlaku wznosi się łagodnie w górę.
Trzeba uważać, żeby się nie pomylić - "białe kropy" charakterystyczne dla podejścia do schronisk, nie wiodą na Toubkala, ale na drugą stronę doliny. Jest jednak wyraźna różowa strzałka z napisem "Toubkal". Trzeba też przekroczyć strumyk i jest tam, zaraz za nim, jedyne miejsce na całym szlaku, gdzie trzeba użyć rąk
.
Dalej szlak zakosami wspina się w górę i szybko zdobywa się wysokość. Wraz z nią spada temperatura, wzmaga się wiatr
- ten odcinek idzie się zacienioną stroną. Zimno sprawia, że zakładamy na siebie zimowe kurtki, polary, czapki, rękawiczki. Ale, nawet w rękawiczkach czuję jak kostnieją mi palce
. Brrrr...Dopiero po ok. 1,5 godziny, gdy wychodzimy na przełęcz, docierają do nas słoneczne promienie. Od razu robi się cieplej
.
Podejście:
Robimy sobie też krótką przerwę na kanapki i gorącą herbatę...nie spieszymy się wcale. Dysponujemy całym dniem
. Tempo mamy jak się nam wydaje wolne. Zwłaszcza ja, idę ostatni. Dzień wcześniej nieco przeholowałem, teraz nie chcę popełnić ponownie tego samego błędu. Czujemy też, że z każdym krokiem jakby było mniej "powietrza w powietrzu". Gdy startowaliśmy ze schroniska widzieliśmy daleko przed nami parkę. Po jakimś czasie dogoniliśmy ich. To byli znani nam Anglicy...tym razem, to oni chyba nieco się przeliczyli z tempem
. Zdecydowanie lepiej jest podchodzić wolniej, ale równym tempem i cieszyć oczy widokami...
"Ośnieżony" Atlas
Po pokonaniu kolejnego odcinka, w końcu ukazuje się nam Toubkal - łatwo go poznać po charakterystycznej piramidzie
.
Robert w tle z Toubkalem
Toubkal
Stąd do szczytu już niewiele - może ok. 20 minut. Rozrzedzone powietrze hamuje tych, którzy chcieliby wbiec na szczyt...choć ostatni fragment jest niemal płaski
.
Po ok. 3 godzinach meldujemy się na szczycie
. Udało się - jesteśmy na najwyższej górce Atlasu -. Jbel Toubkal - 4167 m.n.p.m.
!. To, co czujemy, trudno jest opisać. Na pewno, jest i zadowolenie, duma, radość...
Rozkoszujemy się rozległymi widokami. Przejrzystość powietrza pozwala dojrzeć miejsca odległe o dziesiątki kilometrów. Niesamowite...Nikogo oprócz nas nie ma. Przyjdą inni, ale nieco później (będą i Anglicy, nasi belgijsko- niemieccy sąsiedzi z Imlil, Słoweńcy...). Robimy fotki - tak biegam za ujęciami, że zapominam na jakiej wysokości się znajduję i przez chwilkę zaczyna brakować mi tchu
. Wioli też oddycha się trudniej...
Toubkal:
autor relacji...
Zdobywcy Toubkala, od lewej: Robert, Wiola, Paweł
Za skałką znajdujemy sobie miejsce chroniące przed wiatrem. Odpoczywamy, robimy sobie kanapki...z paprykarzem
. To już chyba będzie nasza świecka tradycja. Paprykarz szczeciński na szczytach
.
Rozmawiamy, że to takie niesamowite. Będąc na wakacjach w Albanii nie przypuszczaliśmy nawet, że zrobimy w tym roku jeszcze jeden wypad. Ba, na inny kontynent, gdzie uda się nam wejść na górę z "4" z przodu
.
Widoki ze szczytu:
Wiola & Robert
Na Toubkalu zostajemy około godziny. Zejście choć przy lepszych warunkach jest nieco trudniejsze. Okazuje się, że teren, o czym pisał mi Marek jest nieco rzęchowaty i trzeba uważać. A przez nieuwagę każdy z naszej trójki zalicza "wywrotkę". Tu jednak w porównaniu do Majki, można co najwyżej podrzeć spodnie i mieć obdarte kolana. Nie ma niebezpieczeństwa, żeby zlecieć w przepaść...
Widok na schroniska
Schodząc niewiele odpoczywamy, sprawnie i szybko poruszamy się. Przed 14 jesteśmy znów przy schronisku, gdzie robimy sobie dłuższą przerwę. Rozliczamy się z obsługą. Kasują nas po 100 dh za nocleg i po 10 dh za prysznic.
Na tarasie przed schroniskiem rozmawiamy chwilkę z Polakami. Naszych tu dużo...rozmawiam też z...jak się później okazało Walijczykiem, który jest tu ze swoimi kumplami. Po jakiemu oni tam mówią? Gdy rozmawiali oni w swojej grupie, zastanawialiśmy się, skąd mogli być
. Nikt z nas nie przypuszczał, że to mogą być "Wyspiarze".
Po odpoczynku ruszamy dalej - schodzimy do Imlil. Spacer zaczyna się nam okropnie dłużyć. Paweł zaczyna mieć bóle w kolanach. Znam to, choć mnie na szczęście to tym razem omija. Już nawet nie bardzo Pawłowi chce się robić fotki a krajobrazy przepiękne.
Wiola wpatrzona w Atlas...
Paweł chce jak najszybciej dojść do naszej mety w Imlil. W Aremd z Wiolą zostajemy w tyle. Robimy sporo fotek. Podziwiamy zachodzące słońce...teraz naprawdę Atlas przybiera kojarzącego się nam z nim czerwonego koloru. Jest ślicznie...cieszymy się chwilą, cieszymy się widokami
.
Aremd:
Ostatnie słońce nad Atlasem:
Gdy docieramy do naszej chałupy jest już prawie ciemno. Ponownie zajmujemy ten sam pokój. I...zamawiamy obiad
, na który bez dwóch zdań zasłużyliśmy i który obiecaliśmy sobie spożyć po zakończeniu górskiej części podróży do Maroka. Z "menu" wybieramy coś narodowego i chyba najbardziej popularnego - tadżin. Właściciel wysłał swojego synka, żeby upolował...kurczaka
. Teraz już możemy zaryzykować marokańskie klątwy gór Atlas
.
Jako przystawkę dostaliśmy tradycyjną marokańską zupę z soczewicy - harrirę. Byliśmy bardzo ciekawi jej smaku i zupka nam podpasowała. Po zupie podano nam II danie - tadżin. Nazwa potrawy pochodzi od naczynia, w którym jest przygotowywane. Gliniany tadżin to głęboki talerz z pokrywką w kształcie stożka, pod którą gromadzą się i mieszają aromaty licznych składników potrawy (mięso, warzywa). Po długim gotowaniu smak dania staje się spójny, intensywny, bogaty. Po prostu niebo w gębie
. Zwłaszcza po wytężonym wysiłku fizycznym oraz "chińskiej" diecie
. Do picia dostaliśmy też coś tradycyjnego - herbatę. Smakuje po trochu jak miętowa, jak zielona a na pewno jest bardzo słodka
.
Po posiłku posiedzieliśmy trochę przy stole. Wpisaliśmy się do księgi gości. Międzynarodowe towarzystwo, wśród którego znaleźliśmy kilku rodaków, w tym m.in. ze Szczecina i okolic
. Trafiają się Amerykanie, sporo Hiszpanów, był i ktoś z Rosji...
W czasie konwersacji, gospodarze zaproponowali nam taxi do Marrakeszu. W sumie mieliśmy nieco inny plan, ale ulegliśmy namowom. Wytargowaliśmy koszt przejazdu na 250 dh (50 mniej niż z Marrakaszeu do Imlil). Umówiliśmy się na godzinę 9.
Wieczór spędzamy w swoim pokoju. Najpierw pakowanie - jakby od nowa, bo trzeba schować całe górskie wyposażenie a przygotować się na nizinne wędrowanie. Na koniec dnia, wieczorne rozmowy Polaków i gra w remika przy drinkach, co by marokańskie bakterie nam nie zaszkodziły
. Wspominamy wydarzenia z ostatnich dwóch dni i rozmawiamy o następnych. Na twarzy każdego z nas widać było wielki uśmiech i zadowolenie. Toubkal jest nasz
. A jak dobrze się nam spało...
PS Jacek, z tymi czasami naprawdę bywa różnie. Zależy, kto skąd startuje i jakie ma tempo. Jeden przejdzie w 4 godziny, inny będzie szedł podane 8 godzin. Grunt by dojść...