Wszystko, co dobre szybko się kończy...
No cóż, jaki tytuł, taka prawda...nadszedł ten dzień, w którym trzeba było opuścić Czarnogórę. Co prawda, były rozmowy, co by zostać dzień czy dwa dłużej, jednak grupa postanowiła wracać razem do kraju. Jeszcze w piątek rano, kto chciał mógł pójść na plażę (ja z tej opcji skorzystałem), kto chciał mógł zakupić pamiątki (tez z tej opcji skorzystałem). Moment wyjazdu wyszedł nam około południa - nasza gospodyni prosiła nas o opuszczenie zajmowanych pomieszczeń do południa. Już przed 12 kręciła się wokół jakby dając nam do zrozumienia, że już nas nie chce. Takie zachowanie zawsze mało mi się podoba
. A stwierdzam, że spotykam się z czymś takim nie po raz pierwszy. Choć pewnie nic nie przebije St. Petersburga, gdy gospodyni wygoniła mnie z mieszkania przed 5 rano. To dopiero zwyczaje...Mieliśmy też trochę zagwozdek, jaka jechać trasą, ale Krzysiek ustalił po konsultacjach z ludźmi z kraju, że najlepiej tak jak przyjechaliśmy. Widziałem, że kilka osób było zawiedzionych, zwłaszcza Wiola, która koniecznie chciała jechać w kierunku Bośni przez kanion Pivy. Mi trasa była w sumie obojętna...z Sutomora więc ruszyliśmy na Podgoricę. Mieliśmy krótki przystanek nad jez. Szkoderskim a później na obrzeżach Podgoricy, co by zakupić różne rzeczy do Polski (alkohole, figi etc). Przejazd przez Czarnogórę trwał niemal do wieczora. Granica czarnogórsko-serbska bez kłopotów. Odprawa szybka i sprawna. Dalsza droga wiodła na słynny już Čačak, do którego tym razem dotarliśmy bez problemów, bezproblemowo również osiągnęliśmy Belgrad. I tu tradycyjnie zaczęły się schody...jakiś objazd i my już zagubieni. Robimy przerwę sobie i Paweł rzuca temat, co by zatrzymać się na parę chwil w stolicy Serbii. Pomysł chwyta...kierujemy się, więc na Kalemegdan.
Mamy też zdanie o serbskich kierowcach...jedziemy zgodnie z przepisami i nagle prosto na nas sunie kilka samochodów. Co się okazuje? Jadą pod prąd...tak, takie to jest oznaczenie ulic i dróg w tym Belgradzie czy całej Serbii
. Na szczęście jest miejsce, aby się usunąć na bok. O 2 w nocy znajdujemy bez problemu dobre miejsce do parkowania i ruszamy na zwiedzanie miasta. Kierujemy się nie drogowskazami a dźwiękami muzyki - na Kalemegdanie odbywa się jakiś koncert. Niestety jak dochodzimy brzmią już ostatnie akordy
Nie tym razem dla nas serbska muzyka...ale sam Kalemegdan podoba się nam.
po omacku trafiamy też na czołgi. Niestety przy nich żadnego oświetlenia i tylko tyle udało mi się uzyskać z mojego zdjęcia
a tu odpoczywamy na dziwnych ławeczkach w parku przy Kalemegdan. Takich ławeczek jest tam dużo więcej i mają bardzo różne, dziwne kształty...
Zwiedzamy też trochę centrum Belgradu...
tu akurat widok na most na Sawie
Jednak nie zatrzymujemy się na długo w stolicy Serbii. Powoli ruszamy dalej na Nowy Sad. Tu też trochę kręcenia. Najpierw jedziemy na Zagrzeb - lepsze oznaczenie niż na Nowy Sad, później widzimy znaki z kartką papieru (sic!!!), które kierują na stolicę Wojwodiny. Dziwny to kraj ta Serbia. Droga do serbsko-węgierskiej granicy zaczyna się nam dłużyć i zmęczenie daje się we znaki. Prezes zaczyna coraz częściej marudzić na tych, co mają źle ustawione światła. Docieramy jednak na granicę licząc na szybką odprawę a tu zonk...Kolejka na kilometry, ale jeszcze się łudzimy, że to szybko pójdzie. Nic z tego, odprawa idzie wolno, gdzieś z boku, jacyś jadą na haka.
. Totalna porażka...może faktycznie trzeba było jechać przez Bośnię. A może gdybyśmy wiedzieli, to warto byłoby jechać gdzieś obok na mniejsze przejście. No, ale o tym człowiek myśli po czasie...a tak, staliśmy bite 6 godzin w towarzystwie różnej maści niemieckich, austriackich Turków. Skąd oni wracali i gdzie jechali? A na przejściu ani się umyć - niby była toaleta, ale to dla hard-core ani nic zjeść. Jedynie, co można było obserwować, to wschód słońca...no i zachowanie ludzi - masa awantur o miejsce w kolejce. Jak podjechaliśmy do Serbów, ci tylko zobaczyli nasze paszport i kazali jechać dalej. Więcej uwagi poświęcili nam Madziarzy i to pewnie oni byli powodem tego korka. No fakt, w końcu wjeżdżaliśmy do UE. Ale z takimi kolejkami to ja dziękuję pięknie za UE...a to, co się działo na najbliższej stacji benzynowej, to szkoda słów. My postanowiliśmy jechać dalej, aby się umyć i coś zjeść. Wybór padł na zaproponowany przeze mnie Kecskemet. Nie byłem tam wcześniej, ale na mapie wyglądał na spore miasteczko blisko autostrady. Wybór był dobry...primo: Kecskemet nam się spodobał. Secudno: dojazd i wyjazd był całkiem łatwy.
Widoki z Kecskemet:
Szczególnie ratusz robi na nas spore wrażenie...a samo miasteczko czyste. Z jedzeniem jednak trafiliśmy średnio. Akurat był w Kecskemet jakiś festyn i były różne budki. My skusiliśmy się na jedzenie w jednej z nich. Niestety było zimne...ale na głoda i tak dobre.
Dalsza podróż już bez przeszkód, choć nastąpiła wymiana pasażerów. Prezes zamienił mnie na Milkę, której spieszyło się na pociąg z Katowic do Gdańska. Los bywa okrutny i mimo szybkiej jazdy Prezesa, nie było już miejsc na ten pociąg. Milka pojechała potem z nami do...Wrocławia. Tam też w sumie na ostatnią chwilę złapaliśmy pociąg w kierunku Trójmiasta. Ja jechałem tym pociągiem do Poznania. Do domu dotarłem w niedzielny poranek. Cały i zdrowy...szczęśliwy z odkrycia nowych miejsc, poznania nowych ludzi (szczególniej jednej osoby
). Z masą pozytywnych wrażeń...że wiem, że chcę wrócić do Czarnogóry. Wrócę..."I'll be back" jako rzecze słynny Arnie.
PS cała czarnogórska relacja powstała przy mniejszym lub większym współudziale moich towarzyszy podróży. Dziękuję Wam za kawał wspólnie spędzonego czasu, za piękne chwile, za śmiechy i uśmiechy, za wspólne odkrywanie miejsc, za niezliczone przygody...nie sposób wymienić tego wszystkiego. Każdy z Was był wyjątkowy...Bez Was by nie było tej historii. HVALA, FALEMINDERIT i po prostu, po polsku "Dziękuję". Szczególnie, dziękuję Wioli...Wiola, Ty wiesz, za co...