Nie tylko dzieci lubią misie...
Wieczór dnia poprzedniego nie mógł być miły...każdy był przybity, każdy martwił się, co będzie dalej. Przede wszystkim, dlatego, że przed nami był weekend, po wtóre nie wiadomo, jak to wyjdzie z lawetą, zakładam naprawczym, mechanikiem. Sobota rysowała się w czarnych barwach...ale poranek przywitał nas słońcem. Znów można było pospać...a plany na ten dzień, każdy chyba miał inne. Maciek i Paweł mieli samochód na głowie, moja pomoc nie była im w tym przypadku potrzebna (=nie znam się na samochodach, oprócz marek i ich kolorów
). Rano tylko wykonałem telefon do Darko - tego od lawety, poinformował, że zjawi się u nas ok. 10. I o tej porze się zjawił...okazało się szybko, że miejsce w samochodzie ma tylko dla jednej osoby. Wybór padł na Pawła. Reszta już miała czas wolny. Dziewczyny coś tam planowały Ostroga, ale ze względu na odległość, porę ten plan im upadł. Mi przyszedł do głowy, aby pójść w górki. Plan spotkał się ze średnim przyjęciem - heheh, zmęczenie "materiału". Na mój pomysł pozytywnie odpowiedziała Wiola. Więc szybko mapa w rękę i gdzie tu iść...po chwili już wiem - na Misia - na Małego Misia - Mali Medjed - 2170 m.n.p.m.
Mały Miś "króluje" nad jez. Czarnym...
Nie aż tak daleko, nie tak wysoko, Wiola też na to przystaje. Szybko się przebieramy w górskie stroje i ruszamy na szlak w kierunku Czarnego jeziora. Nie chcemy podchodzić pod samo jezioro, więc wybieramy szlak tuż przed budką strażników...mam też nadzieję, że nie zapłacimy 2 euro za wstęp do parku. A tu zonk, na małej polance, wyskakuje pan w moro i pyta się o bilety. My ich nie mamy, więc pan nam je sprzedaje. Hhehe...nie udało się "przyciąć" 2 eurasków. Szlak w kierunku Misia wiedzie początkowo przez las, wznosi się w górę. Tak jak lubię...poza tym, świeci słońce, więc drzewka chronią nas przed promieniami słonecznymi. Na szlaku niewiele osób. Gdzieś natrafiamy na parę Austriaków. Ci się zgubili, więc pokazuję im na mapie jak iść w dół do Żabljaka nad jezioro...później spotykamy Serba. Z nim dyskutujemy o Misiu. Poleca nam nieco inny szlak, nieco naokoło, ale łatwiejszy. Nie poleca nam krótszego szlaku. Z Wiolą jednak po dojściu do Indini dolovi decydujemy się iść tą krótszą drogą...nie wygląda jakoś specjalnie groźnie. Początkowo nawet schodzi się w dół. Ale później już tylko w górę. Przed słyszę grupę ludzi, słyszę jak spadają kamienie. Pierwsza myśl, że pewnie ich dużo na szlaku i uciekają spod nóg, druga, że lepiej trzymać się dalej od takich ludzi. Potem się okaże, skąd te kamienie
Popierdo...pepiki. Łby takim ukręcić. Bo okazało się, że te kamienie nie spadły ot tak przypadkowo. Powoli zmienia się tez pogoda, gdzieś słychać w oddali pioruny. Zastanawiamy się z Wiolą co robić. Decydujemy, że idziemy dalej, że burza przejdzie, że nie jest aż tak czarno, żeby nie iść na szczyt. Tym bardziej, że widoki robią się coraz piękniejsze.
Wiola na szlaku
Wiola dodaje uroku tym widokom...
Jednak przez chwilę też pada, w zasadzie kropi. Szlak staje się mokry, nieco niebezpieczny. Są miejsca, gdzie trzeba się przytrzymać drzewek - kosodrzewinek. Dwa czy trzy razy trochę pomagam Wioli. Ale to i tak dzielna kobieta, daje sobie radę na szlaku bardzo dobrze. Ma porządne doświadczenie. Zadziwia mnie bardzo pozytywnie. W miarę szybko meldujemy się na szczycie Małego Misia. Żałuję, że nie ma tam żadnych oznaczeń...na szczycie oczywiście krótki odpoczynek. Posiłek, zdjęcia...
Wiola i Robert na Małym Misiu
a tu sam autor...
a tu zawsze uśmiechnięta Wiola...
a tu piękny widok na jez. Czarne
Na górze postanawiamy też podejść trochę pod Dużego Misia, ale szybko rezygnujemy....pogoda nie taka, a i do szczytu jest kawałek. Najważniejsze, że Miś zdobyty, że nam się podoba - więc stąd ten tytuł, że nie tylko dzieci lubią misie
Zastanawiamy się też nad powrotem. Nie chcemy ta samą trasą, po pierwsze dosyć trudna technicznie, po drugie chcemy mieć inne widoki. Wybieramy więc trasę w stronę Strugi, Orin katun. Początkowo szlak prowadzi stromo w dół...ja znów niemal zaliczam "orła". Tym razem jednak nic się nie stało...
Jednak psuje się coraz bardziej pogoda...z drugiej strony widoki są przecudowne na majestat gór.
teraz mam taką tapetę na kompie...
Żadne chyba zdjęcia nie odda majestatu i uroku tego miejsca, w tamtej chwili. Mnie powalił ten widok. Na te skały, na te chmury...aha, te skały te pewnie były Severni Vrh oraz Jużni vrh. Normalnie z całej trasy, ten widok to chyba 1 miejsce...no może drugie po...to na razie tajemnica. Spotykamy też dwie Polki. I tu wyjaśnienie, czemu tak wcześniej nieparlamentarnie napisałem o Pepikach. To te gnojki zrzucały kamienie w dół. Kobiety podejrzewały nas, ale wytłumaczyliśmy im, co i jak...ponadto, jedna z kobiet była cała podrapana. Nie wyglądało to dobrze. Spadła z jakiejś górki, ale dziś już nie pamiętam...a ponadto, to one spotkały Krzyśka, gdy wracał z Tepcy i z nimi się zabrał. One wiedziały o naszym samochodzie.
Byliśmy już wtedy całkiem sławni. Może nie tak jak trzeba, ale jednak...z tymi kobietami idziemy chwilę. Ale szybko je wyprzedzamy. Zwłaszcza, że zaczyna padać. Na szczęście, jesteśmy wtedy w lesie i ten znów nas chroni. Jak wtedy przed słońcem, to teraz przed kroplami. Na szczęście aż tak mocno nie pada. W jednym miejscu gdzieś ok. Mioc Poljany mamy problem jak iść, są oznaczenia szlaków w różne strony np Savin Kuk, ale nie ma nic o jez. Czarnym. Ale na "czuja" wybieramy drogę. Ta okazuje się być właściwa...po kilkugodzinnej wędrówce jesteśmy nad jeziorem. Tu robimy krótką przerwę...pogoda znów staje się lepsza. Po przerwie ruszamy do Żabljaka. Chciałem zaprosić Wiolę na burka, ale nie było. Skończyło się więc na pizzy. Ale tego dnia mieliśmy dużo myśli o samochodzie i reszcie ekipy. Bardzo to nas nurtowało. Po przyjściu na kwaterę okazało się, że z lawetą nie było problemu (koszt jedyne 100 euro), że kierowca lawety znał mechanika - sąsiada - Serba. Ten zgodził się naprawić uszkodzenia i że następnego dnia w niedzielę miał dać odpowiedź co i jak - byłem z Pawłem i Maćka z nim negocjować. Reszta była nad jez. Czarnym opalać się i pływać, ale pogoda ich szybko przegoniła...więc Wiola i ja chyba najlepiej wykorzystaliśmy ten dzień.
A na niebie zaczęły się pojawiać promyki, że może nie utkniemy w Żabljaku na stałe. A wieczór znów typowo imprezowy, już z nieco lepszymi humorami...
PS Leszek, czytam Twój wątek...nie przesadzaj, że ja taki "góral". Jak mawiał Marek Kamiński, każdy ma swój biegun, więc pewnie każdy z nas ma swoje górki...